Название: Sybirpunk – tom 2
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645879
isbn:
Wyciągnęła rękę. Kiedy chciałem ją ująć, pacnęła mnie po dłoni.
– Jeszcze czego?! Dawaj mi dane tego apartamentu.
– Co...?
– Dane apartamentu, który dla nas wynająłeś, Saszka. Chyba że nawet tego nie zrobiłeś?
– Nie no, jest, patrz. – Zetknąłem czipy, przerzuciłem jej dane wraz z kodem rezerwacji. – Nie wierzyłaś mi?
– Wierzyłam. Ale ja dotrzymuję danego słowa, w odróżnieniu od ciebie.
Ała, zabolało.
– Olga, przełóżmy ten wieczór – spróbowałem, ale ona tylko się roześmiała.
– Nie, Saszka, mój drogi. Ja się umówiłam z tobą na operę, na kolację i na dziką noc w apartamencie. I wiesz co? Ty sobie biegnij do swojego oligarchy, baw się w niańkę.
Tknęło mnie straszne przeczucie.
– A ty...?
– A ja, szary wilku, zostanę sama w operze. Obejrzę do końca, będę się dobrze bawić, siedząc obok pustego fotela. Potem pójdę sobie do restauracji, usiądę przy stoliku nakrytym dla dwóch osób. Zjem, wypiję, a w końcu pójdę do tego wielkiego, luksusowego apartamentu.
Wyciągnąłem rękę, czując, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Ona zaczęła cofać się, patrząc mi prosto w oczy z mściwym uśmiechem.
– I wiesz co, Saszka? Potem się wykąpię, przebiorę w to, co specjalnie na tę noc kupiłam. Wypiję jeszcze trochę, a potem się dziko, zajebiście będę bawić. Sama ze sobą.
– Olga...
– A jak ktoś się napatoczy i w dowolnym momencie wieczora wypełni to puste miejsce, na którym miałeś być ty? – Rozłożyła ręce, rozejrzała się i wzruszyła ramionami z uśmiechem. – Hej, to wolny kraj, nie?
Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale ona odwróciła się i odeszła w tej przepięknej sukni, na pożegnanie pokazując mi ponad ramieniem klasycznego faka.
Zostałem w moim smokingu i przekonaniu, że sam się wyruchałem w dupę.
DING!
Rozkleiłem powieki, przeciągnąłem dłonią po twarzy i wyjrzałem przez okienko schodzącego do lądowania samolotu.
O kurde, pomyślałem sobie. O rany, o w mordę.
Byłem w Europie.
Pierwsze wrażenie było takie, że zdrętwiał mi cały tyłek i lewa noga, a poza tym koszmarnie bolał mnie kark.
Pięć godzin lotu z NeoSybirska do Moscow City, potem lądowanie w środku nocy i pobudka. Oczekiwanie na lotnisku, przysypianie, przesiadka na rejs do Jialininggele. Znów trochę rwanego snu, lądowanie. Tam siedziałem jak w jakiejś kwarantannie, sam na terminalu transferowym, znów kimając. Wreszcie podstawił się samolot, oczywiście pełen Chińczyków i innych barbarzyńskich obcokrajowców. Wyleciałem o dziewiątej wieczorem, a teraz była – no właśnie, która?
Któraś w okolicach świtu pewnie, bo wstawało już słońce. Potrząsnąłem zegarkiem, ale wyświetlacz pokazywał bzdury. Wyłączyłem, włączyłem ponownie. Pokazał zero zero – zero zero.
Pacnąłem się w czoło: no tak, przecież byłem daleko poza zasięgiem naszych satelitów, więc nie było łączności z systemem. Sprytnie zapuściłem żurawia i zerknąłem na nadgarstek siedzącego obok typa: wedle miejscowego czasu była dopiero dziesiąta rano, czyli netto cztery godziny po tym, jak wystartowaliśmy.
Za bulajem widziałem wstające słońce, a w jego promieniach coraz bliższą panoramę kraju, w którym nigdy do tej pory nie byłem. Zielono, czysto, porządnie... Chyba ładnie. O dziwo, nie było gór, których się mocno spodziewałem, ale na horyzoncie coś tam majaczyło.
Poza tym dużo szkła, dużo aluminium. Wszystko aż lśniło czystością w promieniach porannego słońca, jakby wczoraj zbudowane. Nie to, co u nas, gdzie infrastruktura w momencie oddania do użytku już kwalifikowała się do generalnego remontu! Tutaj porządek, ordnung aż miło, równe pasy zieleni, szerokie drogi...
Samolot zszedł nisko, delikatnie musnął kołami nawierzchnię, potem prawie niezauważalnie usiadł i zaczął zwalniać. Rozejrzałem się: wszyscy twardo siedzieli na swoich miejscach, pozapinani w pasach, nikt nie wstawał po bagaż. Dziwne, bo u nas by się od razu rzucili do schowków, zaczęli tłoczyć do wyjścia i w ogóle.
Co jeszcze dziwniejsze, nikt nie bił brawa, żeby wyrazić uznanie dla kunsztu pilota.
Załoga nadawała jakieś komunikaty, coś mówili, tłumaczyli, ale i tak nic nie rozumiałem, więc przykleiłem znów policzek do bulaja, patrząc na inny świat.
Taka Szwajcaria to dziwne państwo – ani nie jest w Unii, ani poza nią, i tylko dlatego da się tutaj w ogóle przylecieć. Standardy i normy niby mają europejskie, język tak jakby też, ale jak co do czego przyjdzie, to naszych przyjmują z otwartymi ramionami. Pełno tu banków i podobno większość tych, co jeszcze mają w Federacji kasę, właśnie tutaj ją trzyma.
A mój oligarcha trzymał tutaj nieletnią córkę.
Podjechaliśmy pod rękaw, dopiero kiedy samolot stanął, ludzie zaczęli się rozpinać. Coś niemrawo się zbierali, więc zdążyłem z mojego miejsca przejść praktycznie cały przedział, dopiero przy oddzielonej części dla biznes klasy zatrzymała mnie stewardessa.
– No co? Wyjść chcę, nie?
– Entschuldigen Sie bitte, aber Gäste der ersten Klasse steigen als die ersten aus – zaszwargotała dziewczyna, po czym równie płynnie zamemłała: – We are sorry, sir, but business class passengers leave first.
– Co, kurwa...?
Pokazała za siebie, na ślamazarnie ruszających się, poubieranych jak banda pajaców, grubych i starych ludzi płci wszelakiej, w niewiarygodnie wolnym tempie pakujących swoje modne torby, torebki i wyciągających walizki, kosztujące pewnie tyle, co mój samochód.
Byłem i tak już zły i rozdrażniony całą sytuacją i brakiem zasięgu, a teraz w ogóle zapałałem dość specyficznym rodzajem nienawiści klasowej.
– Czekajcie, już my was rozkułaczymy... – zamruczałem. – U mojego Daniłowa byście mogli za ogrodników robić, o!
Wreszcie geriatria ruszyła się, ruszyliśmy się i my. Rękaw, kontrola bagażu, przez którą przeszedłem bez problemu, bo nic nie miałem... Potem prześwietlenie, trochę się zaciekawili moją ręką, ale pokazałem im numer seryjny pod klapką, wbili w system, wyskoczyły im dane producenta.
– Légion Étrangère? – uśmiechnął się technik.
– Légion Étrangère, oui, oui, mon frère! СКАЧАТЬ