Название: Sybirpunk – tom 2
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645879
isbn:
Wymienili spojrzenia.
– Panie prezesie, wszystko przedstawiłem w ostatnio przesłanym do pana dokumencie – odezwał się ten od zaopatrzenia, chyba Anatolij. – I jeśli czytał pan dokument, to tam...
– Czytałem. Zatwierdzam. – Pokazałem na niego palcem.
Zamrugał, wyraźnie zdumiony.
– Wszystko?
– Wszystko, co do punktu! To bardzo dobre, bardzo konstruktywne propozycje! – Podszedłem, poklepałem go po ramieniu. – Tak trzymać, tak trzymać. Przedstawcie mi prognozę na następny, eee, kwartał.
– Prognoza była załączona do...
– Zbyt szczegółowo. Tak bardziej ogólnie, tak... Obrazowo, o właśnie. Kto jeszcze?
Nieśmiało podniósł rękę szef działu jakości.
– Panie prezesie, są te rekomendacje, które omawialiśmy jeszcze... e... z poprzednim panem prezesem. Mówiłem już wtedy, że ich wdrożenie...
– Wdrożyć. Wdrożyć każdą jedną, bezwarunkowo! – Pstryknąłem palcami. – Przecież chodzi nam o jakość, prawda? Jakość produktu naszym priorytetem!
Pokiwali, zamruczeli z aprobatą.
– Mówiliśmy o nowym systemie kamer... – nieśmiało odezwał się dyrektor służby bezpieczeństwa.
– Kamery! – Klasnąłem w ręce. – Tak, kamery! I lepszy płot, bo ten od zaplecza, od strony torów, jest... ahem. Przejdziemy się, ja panu wskażę słabe punkty. Ale tak, tak! I sugeruję wzmocnienie korpusu ochrony fizycznej.
Ośmielali się powoli, zaczynali coraz odważniej się odzywać, wychodzić z inicjatywą. Protokolant wstukiwał coraz to kolejne akapity, wszystko wyglądało naprawdę, naprawdę konstruktywnie.
I tylko jeden z nich siedział cicho, coraz bardziej ponury i niezadowolony. Zdawało się, że z każdą propozycją zapadał się w sobie, mocniej zaciskał w ręku pisak.
No trudno, nie każdy może być zadowolony, nie? Takie uroki demokracji.
Wreszcie pokłady kreatywności wyczerpały się, dałem mojej kadrze rozkaz „spocznij” i nakazałem powrót do wykonywania zadań bojowych. Popędzili, jakby im ktoś skrzydeł dodał, niemalże nie dotykając ziemi...
Smętny, zły milczek zebrał swoje rzeczy, złożył dwa wyświetlacze, zgasił wykresy hologramów. Rzucił mi tak bardzo pełne pogardy i nienawiści spojrzenie, że aż mnie dreszcz przeszedł, pokręcił głową i podreptał ku wyjściu.
Odczekałem, aż zamkną się za nim drzwi, wyjrzałem do sekretariatu. Pstryknąłem palcami na siedzącą za biurkiem dziewczynę, której imienia nijak nie mogłem zapamiętać.
– ...Hmhmihina, ktoś zostawił notatnik na stole. Kto ostatni wychodził?
– Ojej, to pewnie Ignatij Denisowicz! – poderwała się sekretarka. – Pan prezes pozwoli, ja pobiegnę, dogonię!
– Nie, nie trzeba. Sam mu odniosę, tylko... gdzie oni się mieszczą?
– Finanse? A tutaj na naszym piętrze, zaraz za rogiem. Ja pójdę...
– I tak już wychodzę. Do widzenia.
– Do widzenia, panie prezesie.
Udając, że chowam coś za pazuchą, minąłem ją i wyszedłem na korytarz. Spojrzałem we wskazanym kierunku.
Finanse, no dobra. Przynajmniej to udało się ustalić bez wtopy. Czyli co? Zaproponowane ulepszenia pasowały wszystkim, tylko nie mojemu lokalnemu banksterowi... Ale chyba tym od pieniędzy to nic nigdy nie pasuje, więc w sumie nie było źle.
Zadowolony z właściwie zarządzonego niedoszłego kryzysu, ruszyłem ku sprawom ważniejszym.
Kulas odwrócił się w swoim mobilnym fotelu, wpychając do ust łyżkę pełną wysokoprzetworzonego syfu, dość skutecznie podszywającego się pod pożywne jedzenie.
– Hamhhaj. – Pokazał ruchem podbródka na wolny od sprzętu i śmieci stołek pod ścianą.
Przycupnąłem posłusznie, rozglądając się po zagraconym lokum. Na pierwszy rzut oka nic się tutaj nie zmieniło przez ostatni miesiąc. No dobra, może przybyły ze dwie, trzy sztuki jakiegoś sprzętu i kilka holomonitorów, ale rotacja wysokotechnologicznego wyposażenia była u Kulasa na porządku dziennym. Poza tym zero zmian, nawet rozciągniętą koszulkę z logo gry sprzed kilku lat nosił tę samą.
A przecież mógłby coś zmienić, poprawić, pomyślałem. Dobrze spożytkować niemały przecież bonus, który wypłaciłem mu po przejęciu z zakładu tego, co w księgowości figurowało jako „fundusz reprezentacyjny”.
– Jak żyjesz, Kulas? – zapytałem, żeby jakoś zacząć rozmowę. Ten przełknął, odstawił plastikowy talerzyk i spojrzał na mnie krzywo.
– Chujowo, dziękuję, że pytasz. Przy ostatnim płukaniu flaków pękł mi odcinek jelita, prawie wykitowałem na stole operacyjnym i teraz mam w sobie półtora metra plastikowej rurki, która uwiera mnie w płuca. Od środka, rozumiesz? Więc nie zadawaj głupich pytań, Chudy.
Rzeczywiście wyglądał gorzej niż zazwyczaj. Blady jakiś taki, spocony. Z podkrążonymi oczami.
– Kulas, proponowałem ci już. Przecież w tej chwili byśmy mogli ci kupić...
– Nie pierdol głupot, Chudy. – Machnął ręką. – Czytałem o tym, konsultowałem się z ludźmi z całego świata. Nawet dzisiejsza medycyna ma swoje ograniczenia, a w pewnym momencie krzywa ryzyka przy tak skomplikowanym zabiegu zaczyna niebezpiecznie się wznosić. Jest, jak jest.
To prawda, że rozmawialiśmy o tym nie raz i nie dwa. On jednak upierał się przy swoim: nie, bo nie. Nie chciał pomocy, nie chciał nawet przyjąć proponowanego mu stanowiska specjalisty od teleinformatyki w oficjalnej strukturze Baryszewa. Twierdził, że wtedy straci prawo do opieki społecznej i nie będzie miał mu kto sprzątać.
Próbowałem wytłumaczyć, że za te pieniądze, które dostawali moi dyrektorzy, będzie mógł wynająć sobie cały pluton sprzątaczek, ale on uparcie trwał przy swoim: nie, bo nie.
– Co masz na tego Akułowa? – zmieniłem temat.
– Akułow... tak, ten typ jest ciekawy. Popatrz sam, Chudy. Masz czas? Bo tego jest dużo.
– Dawaj.
Holoekrany rozbłysły wykresami, zestawieniami i wypisami z wszelakich rejestrów. Zdjęcia, fragmenty nagrań, zrzuty ekranu ze stron w Strumieniu, wpisy na forach. Pokręciłem głową z uznaniem: Kulas naprawdę odrobił pracę domową.
Chciałem wstać, ale gospodarz tylko zrobił gest ręką, jeden z monitorów СКАЧАТЬ