Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra. Lucyna Olejniczak
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra - Lucyna Olejniczak страница 13

Название: Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra

Автор: Lucyna Olejniczak

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788381698313

isbn:

СКАЧАТЬ Wszyscy w futrzanych czapkach na głowach. A panie chowały ręce w mufkach, bo jeszcze wtedy nie były w modzie ciepłe rękawice.

      – Muszki?

      – Mufki. To takie futrzane, cieplutkie jakby torebeczki z otworami z obu stron, żeby można było tam wsunąć dłonie.

      – To ja też chcę taką muszkę, znaczy mufkę.

      – Dobrze. Jak chcesz, to mogę ci ją uszyć ze starego futerka z królika. Tego, z którego już wyrosłaś.

      Weronika sama uległa magii swojej opowieści i miała wrażenie, że obie z córką przenoszą się w tę piękną wizję. Wyobraziła sobie, że do jej uszu naprawdę dobiega dźwięk dzwonków, a zza rogu ulicy wyłania się para koni ciągnących olbrzymie sanie. Siedzący na koźle woźnica, podobnie jak w jej opowieści, ma futrzaną czapę na głowie, a cała jego sylwetka ginie pod grubym, obszernym kożuchem.

      Śniegu było dużo więcej niż jeszcze przed chwilą.

      Sanie podjeżdżają pod aptekę i zatrzymują się przed samym wejściem. Konie parskają, woźnica pomaga wysiąść starszej kobiecie, ubranej w ciepłe, sięgające kostek futro i niezbyt pasujący do całości kapelusz z piórami. Słychać delikatny dźwięk dzwoneczka nad drzwiami apteki i klientka wchodzi do środka, tupiąc głośno butami, by w progu otrzepać buty ze śniegu.

      Ciemna jeszcze przed chwilą witryna apteki rozjarzyła się teraz żółtym światłem, a za widocznym z ulicy kontuarem można było dostrzec jakąś postać. Młoda kobieta, ubrana na biało, z czarnymi, lśniącymi w świet­le lampy gazowej włosami, upiętymi w misterną koronę nad czołem, odważała coś, trzymając wysoko w ręce małą szalkową wagę.

      To pewnie moja babcia, pomyślała Weronika, nadal dając się uwodzić tą piękną wizją. Ciche posapywanie wtulonej w nią Emilki przyjemnie łaskotało jej szyję, ale bezwładne dziecko stawało się coraz cięższe, niechętnie pomyślała więc o przerwaniu tej pięknej sceny i powrocie do domu.

      Coś jednak nie dawało jej spokoju.

      O ile dobrze pamiętała z obrazu namalowanego przez babcię Ivonne, Wiktoria miała jasnoblond włosy. Tymczasem widoczna za kontuarem apteki kobieta była zdecydowaną brunetką. Weronika stała zbyt daleko, żeby móc rozpoznać rysy jej twarzy, ale kolor włosów trudno było pomylić. Jeszcze raz chciała jej się przyjrzeć dokładnie, ale witryna apteki nagle pociemniała, a za szybą znów pojawiła się krzywo ustawiona choinka z kłębkami waty, imitującymi śnieg. Piękna wizja rozpłynęła się w mroźnym powietrzu. Weronika otrząs­nęła się i poczuła zimno. Mocniej przytuliła śpiącą w objęciach Emilkę i ruszyła w stronę bramy.

      Kiedy rozebrała córeczkę i ułożyła ją w łóżku, mała poruszyła się nagle i spytała, nie otwierając oczu:

      – Mamusiu, a co ta pani miała w ręce?

      – Jaka pani…? – Wyprostowała się zaskoczona.

      – No ta, z tymi śmiesznymi czarnymi włosami.

      Weronika postanowiła nie dziwić się już niczemu. To, że obie z córką mogły mieć podobne wizje, było jakby normalne. Przynajmniej w tej rodzinie.

      – To była waga apteczna, kochanie.

      – Aha. – Emilka zwinęła się w kłębek, podłożyła skulone dłonie pod brodę i zapadła w spokojny sen.

      ROZDZIAŁ 4

      W Boże Narodzenie przed południem cała rodzina wybrała się na spacer na kopiec Kościuszki. Zwykle chodzili tam w dzień Nowego Roku, tym razem jednak pogoda zachęciła ich do wcześniejszego wyjścia z domu. Nie było chyba nic piękniejszego w Krakowie niż Błonia i kopiec Kościuszki zasypane śniegiem. Zupełnie innym niż ten na ulicach miasta – białym, nierozjeżdżonym przez samochody i nieskalanym, jak na ilustracjach w kolorowych disnejowskich książeczkach, które można było czasami kupić w empiku.

      Paweł chętnie skorzystał z zaproszenia na obiad i spacer. Podczas Wigilii poczuł chyba akceptację rodziców Weroniki. Udało mu się nawet przekonać do siebie Julka – okazało się, że mają podobne poczucie humoru, a także obaj interesują się sportem i motoryzacją. Natomiast pani Maria grzecznie wymówiła się już po pasterce, twierdząc, że nie może się wręcz doczekać, kiedy zasiądzie w swoim fotelu i zacznie czytać książkę, którą dostała w prezencie pod choinkę.

      Śnieg na chwilę przestał padać. Z ulicy Królowej Jadwigi skręcili w lewo i wąską, wiodącą dość stromo w górę drogą zaczęli się wspinać w kierunku kopca. Tutaj było jak na wsi: stały chałupy i małe domki z ogródkami oraz dużo drzew, które pokrywała gruba warstwa szadzi. Przez jakiś czas się nie odzywali, słychać było tylko chrzęst śniegu, przyspieszone oddechy i od czasu do czasu śmiech rozbawionych dzieci. Zarówno Weronika, jak i Matylda nie spuszczały z nich oczu. Kiedy tylko Waldek i Emilka znikali na moment z pola widzenia, natychmiast przywoływały oboje albo prosiły Pawła, aby za nimi poszedł. Mimo że dzisiaj nastrój był bajkowy, wciąż pamiętały o tym, co zdarzyło się w okolicach kopca Kościuszki niemal trzy lata temu. Młody zwyrodnialec, uczeń liceum, zabił tutaj nożem dziecko, które przyszło pozjeżdżać na sankach. Nazywał się Karol Kot i wywołał panikę w całym mieście, bo atakował przypadkowe osoby – zarówno dzieci, jak i staruszki. Mieszkańcy bali się wychodzić z domów. Wprawdzie schwytano go i niedawno został powieszony, ale kto wie, czy nie znalazł równie chorych naśladowców. Weronika nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że podobny psychopata mógłby teraz obserwować jej dzieci.

      Minęli Cmentarz Salwatorski i kilka minut później zaczęli się wspinać na kopiec.

      Kiedy zdyszani dotarli już na sam szczyt, zobaczyli stamtąd słońce i błękitne niebo. Gęsta mgła rozciągająca się poniżej kopca wyglądała jak mlecznobiałe morze.

      – Ależ tu pięknie – westchnęła Matylda, wspierając się mocno na ramieniu męża. – Ale z roku na rok coraz trudniej mi tu wchodzić. Starość nie radość.

      – Jeśli cię to pocieszy – Julek poklepał ją po dłoni – to mnie też. Z tego wysiłku aż mnie rozbolała głowa.

      – Bardzo mnie to pocieszyło…

      – Do usług.

      Przez chwilę stali w milczeniu, oddychając ciężko.

      – Bardzo cię boli? – Matylda nie wytrzymała.

      – Tak sobie.

      – Teraz cię rozbolała?

      – Nie.

      – To odkąd to masz?

      – Już od Wigilii.

      Spojrzała na niego czujnie.

      – Czemu nic mi nie mówiłeś?

      – A po co miałem mówić? To tylko zwykły ból głowy.

      – Nigdy wcześniej tak długo cię nie bolała.

      – To pewnie ze stresu. Ta wizyta СКАЧАТЬ