Słodkie kłamstwa. Caz Frear
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Słodkie kłamstwa - Caz Frear страница 8

Название: Słodkie kłamstwa

Автор: Caz Frear

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия: Thriller psychologiczny

isbn: 9788380158726

isbn:

СКАЧАТЬ twierdził, że nie ma sensu, by to o n uczył mnie dyscypliny, skoro nie potrafi mnie zrozumieć. Nie potrafi „wejść na mój poziom”.

      Za to ja go rozpracowałam. Doskonale wiedziałam, kim jest.

      Widziałam, jak patrzy na Maryanne Doyle, widziałam też znacznie więcej. Co nieco też słyszałam.

      Nie żebym powiedziała o tym jemu albo komukolwiek innemu. Milczenie podyktowane dziecięcym lękiem stopniowo zamieniło się w bunt nastolatki – o wiele fajniejszy sposób, by dać ujście mojej nienawiści, niż rozdrapywanie starych ran czy rzucanie oskarżeniami – a ostatnio, ostatnimi laty, popadliśmy w pełen złości impas. W rozżarzoną do białości apatię.

      Zejdź mi z drogi, to i ja nie będę wchodzić ci w paradę.

      Mama jednak wiedziała, że ją kocham. Jestem o tym przekonana. Powiedziałam jej to na pewno wystarczającą ilość razy. Każdego ranka i co wieczór i esemesem kilka razy w ciągu dnia.

      „Kocham cię, całuski! xxx”

      I podobno teraz mnie widzi. Według tego samego jasnowidza, który gadał te bzdety o mojej linii serca, mama jest zawsze przy mnie i jest ze mnie bardzo dumna. P o d o b n o cieszy się, gdy widzi, że tańczę. To utwierdza ją w przekonaniu, że pogodziłam się z jej odejściem. Nie miałam serca, by powiedzieć temu żałosnemu szarlatanowi, który wyciągnął ode mnie sześćdziesiąt funtów za godzinę, że tańczę tylko wtedy, gdy jestem już porządnie wstawiona i że mama na pewno nie chciałaby tego oglądać. Kto cieszyłby się na widok swojego najmłodszego dziecka kręcącego tyłkiem przed sforą ujadających konsultantów IT, starającego się nie zwymiotować likierem brzoskwiniowym?

      Dzień Matki 2013.

      Z upływem lat wcale nie jest łatwiej ani mniej chaotycznie.

      – Wyglądasz na wyczerpaną, dziecko. – Steele, jakby czytała w moich myślach, podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu. – Dobra. Wstępna odprawa o pierwszej po południu, ale w międzyczasie macie pójść do domu i zdrzemnąć się kilka godzin. To polecenie służbowe, dla was obojga. – Mówi „obojga”, ale patrzy na mnie. – Mówię poważnie. Macie tu zostać nie dłużej niż godzinę…

      Zostajemy trzy.

      Trzy godziny, podczas których niewiele się dowiadujemy. Ponownie rozmawiam ze świadkiem, ale trudno nazwać zeznaniem kilka przypadkowych oświadczeń w stylu: „Tyle krwi”, jakby starała się odegrać Lady Macbeth, i te same prośby, żeby sprowadzić matkę. Zgodnie z instrukcją Parnell daje wytyczne śledczym dzielnicowym odpowiedzialnym za rozeznanie w okolicznych budynkach – to sześcioosobowy zespół mężczyzn i kobiet oddanych zwalczaniu przestępstw za pomocą ankiet i podkładek do pisania. My sami też trochę podpytujemy, pokazując nasze legitymacje zdezorientowanym ludziom z nieświeżym oddechem i nieuczesanymi włosami. Efekty naszych wysiłków są zerowe. Mamy jedynie całą masę „nic” i jedno wątpliwe „może”, które tak naprawdę nie zgadza się z naszą osią czasu.

      Po trzech godzinach rozprzestrzeniającej się histerii Parnell oznajmia, że idzie do domu uprawiać seks, zjeść bekon i wziąć kąpiel.

      Kolejność nie ma dla niego żadnego znaczenia.

      Ja nie mówię, dokąd idę.

      3

      Stara piwiarnia U McAuleya. W skrócie Maccers.

      Pub mojego taty.

      Dom.

      Mój dom to w tej chwili osiem metrów kwadratowych na poddaszu rezydencji rodzinnej państwa Dawson w Vauxhall, gdzie mam oddzielną toaletę, umywalkę, dwie półki na jedzenie i dręczące poczucie winy w związku z tym, że ich dziecko zostało pozbawione swojego pokoju w zamian za pięćset funtów miesięcznie, bo Claire Dawson straciła pracę i potrzebowała lokatora.

      Moim domem od ósmego roku życia był nowo wybudowany budynek z pięcioma sypialniami w Radlett. Cul-de-sac, obwieściła dumnie mama, jakby ślepy zaułek był szczytem marzeń i czymś, do czego się aspiruje. Musiałam sprawdzić, co to znaczy.

      Dla mnie jednak prawdziwym domem, miejscem, gdzie zostałam ukształtowana i gdzie spędziłam najszczęśliwsze chwile mojego życia, na zawsze pozostanie stara piwiarnia U McAuleya.

      Ponieważ wyprowadziliśmy się stamtąd, gdy byłam dzieckiem, moja siostra Jacqui upiera się, że znam jedynie życie z łazienkami przy pokojach i telewizją Sky. Jest jednak w wielkim błędzie. Pamiętam każdą szaloną minutę przeżytą nad pubem U McAuleya. Łuszczącą się farbę i tandetne meble. Tatę podliczającego utarg, gdy mama wycierała podłogi. Byłam tam cholernie szczęśliwa. Byłam typowym małym dzieckiem wychowanym w pubie, które w sobotę rano zbiega po schodach, by pozbierać monety zgubione przez klientów poprzedniej nocy. Podkradałam czipsy, ściągałam pianę z piwa, poznałam słowo „pizda” i nauczyłam się grać w bilard.

      To miejsce wygląda teraz inaczej. Już nie jest to lokal w kolorze zabrudzonej cegły. Ktoś pomalował go na zielonkawy błękit. Założę się, że Jacqui nazwałaby go „aspiracyjnym”, co oznacza, że hipsterzy popijają tu koktajle ze słoików po dżemach. Teraz mniej przypomina pub, a bardziej „lokal gastronomiczny”’. Kiedy mieszkaliśmy tam w latach dziewięćdziesiątych, dania odgrzewało się w mikrofalówce albo panierowało i smażyło, a żeby wyglądały bardziej światowo, dodawało się gałązkę natki pietruszki. Teraz przed wejściem stoi tablica, na której kredą napisano: „Pasta z krewetek z jabłkiem i rzodkiewką” i „Porchetta pieczona na wolnym ogniu”. Ani śladu po frytkownicy.

      Wewnątrz gdzieniegdzie palą się światła, ale jest zbyt wcześnie na to, by lokal był już otwarty. Idę więc na tył budynku i wchodzę po schodach pożarowych do drzwi, które nielogicznie nazywaliśmy frontowymi.

      Co ja tutaj robię? Po co tu w ogóle przyszłam? Nie ma jeszcze dziesiątej, więc taty pewnie i tak tu nie będzie.

      Dźwięk moich kroków na schodach pożarowych brzmi tak jak niegdyś, a drzwi otwierają się, zanim zdążyłam odnaleźć dzwonek. Ale to nie tata w nich staje, tylko jego tańsza podróbka. Wiem, że po nieudanej próbie pójścia w ślady ojca uciekł do Hiszpanii, by rozlewać piwo w klubach ze striptizem. Przynajmniej to wersja, którą znam.

      Mój brat Noel stoi w drzwiach, przecierając zaspane oczy grubymi, obrzydliwymi palcami. Mamy taki sam łuk kupidyna na środku górnej wargi i uczulenie na skorupiaki, ale poza tym jesteśmy sobie obcy. A już na pewno staramy się, by tak było. Jest bardziej krępy, niż gdy widziałam go ostatnim razem, ze śmiesznie napompowanymi ramionami, które nie do końca zachowują odpowiednią proporcję mięśni i tłuszczu. Opiera swoje cielsko o futrynę, a przygnieciony tłuszcz na jego bicepsach zmienia barwę z różowego na brązowo-fioletowy. Gapimy się na siebie. Pierwsza przerywam ciszę.

      – Proszę, proszę. Syn marnotrawny powrócił. Co tu robisz? – Pytanie jest całkowicie retoryczne, bo wiem, że chodzi o pieniądze. – Jest tata?

      – Przykro mi, ale n i e ma go – mówi, akcentując słowo „nie”. Nie zaprasza mnie do środka, tylko odwraca się i odchodzi od drzwi. Widząc to, odczuwam pokusę, by zrobić to samo.

      Zwycięża СКАЧАТЬ