Alfa Jeden. Adrianna Biełowiec
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Alfa Jeden - Adrianna Biełowiec страница 10

Название: Alfa Jeden

Автор: Adrianna Biełowiec

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия:

isbn: 978-83-941896-1-7

isbn:

СКАЧАТЬ i nie wspierał finansowo Starlightu, nie byłoby cię tutaj. To on nalegał, byś pracował w Inion Vertex i tylko dzięki objęciu aktualnego stanowiska nie skończyłeś w Arizie. – Zawiesił umyślnie głos, lecz nie widząc reakcji Edgara i nie słysząc żadnej riposty, jaka zwykle padała w podobnych zwrotach dyskusji, ciągnął dalej: – Doceniam pana pracę i talent, doktorze, jednak nie pochlebia mi pan swoim… nieokrzesaniem.

      – O kurcze, znów zaczynają – Raven przechylił się w krześle i niepotrzebnie szturchnął kolegę łokciem, gdyż Alex również przysunął się ku niemu. – Przyjmujesz zakład, że tym razem Edek dostanie karę?

      – Stoi – szepnął Alex, ledwo tłumiąc uśmiech. Doktorzy podali sobie dłonie. – Warunki te same, co zawsze.

      – Istotnie – przyznał Strzelbowski Dawidowi. – Nie byłoby mnie tu, ale nie byłoby również Aurisa.

      Dawid zmieszał się, wyłożonej bowiem przez Edgara karty nie miał czym zbić. Auris był najcenniejszym sprzymierzeńcem Inion Vertex, a dla Falkonu stanowił jeszcze większy skarb. I gdyby zabrał się stąd razem ze Strzelbowskim, do czego z pewnością by doszło, gdyby doktor został zwolniony albo odszedł sam, zadałby porządny policzek bezpieczeństwu phalagiońskiej kolonii.

      Nie chcąc marnować swego cennego czasu i dłużej ciągnąć absurdalnej gadaniny, Dawid przekroczył próg automatycznie rozsuwanych drzwi. – Proszę wracać do pracy, panie klonie – dodał cicho z korytarza, "pewny" że Edgar go nie usłyszy.

      Strzelbowski usłyszał ostatnie słowo, będące kolejną z licznych kart, jakimi próbował upokorzyć go Jakowlew, lecz zbył je niedbałym wzruszeniem ramion. Usiadłszy na stanowisku przed monitorem kapripodu, przy którym od dziś będzie spędzać dużo czasu, znów przywdział znienawidzoną, wyrażającą obojętność maskę.

      – Ha! Przegrałeś. – Alex trzasnął pięścią Ravena. – Płacisz.

      – Mam ci przelać na konto? – bąknął naukowiec.

      – Dawaj, sknero, i nie marudź.

      Raven niechętnie rzucił koledze uinala – srebrną monetę z sylwetką Armstronga, kawałkiem Księżyca i łazikiem w tle.

      – Następnym razem zwrócisz mi to podwójnie. Zobaczysz.

      Edgar nie słyszał prowadzonej szeptem rozmowy, jednak nawet gdyby był świadomy wymiany zdań pomiędzy kumplami, niewiele by go to obchodziło. Wstał i poszedł po wodę z hydrogeneratora, pragnienie przypomniało mu, że zamierzał się napić, nim wdał się w dyskusję z kierownikiem. Niewiele rozmawiał z Ravenem i Alexem, ale lubił obu. Byli rzetelni, pracowici, może trochę stuknięci i dziecinni, niemniej mieli mózgi geniuszy i świetnie radzili sobie z powierzanymi zadaniami. Wykonywali wszystko bez dwóch zdań. Ogólnie albinos mógł ich określić jako niczego sobie.

      – Czym jesteś, Enrilu? – Edgar oparł obutą stopę o lewe kolano, na nim splótł dłonie. Przez długie chwile wpatrywał się nieruchomo w trzydziestocalowy holograf. Od dawna nie czuł wilgoci pod powiekami. Usprawiedliwił się, że to pewnie przez ciągłe gapienie się w monitor, czasem nawet przez kilkanaście godzin na dobę. Patrzył, jak kucający przy kolumnie Alfa Jeden męczy ogryzek trzeciego jabłka, lecz myślami nie był w Asfarii. Strzelbowskiego zwykle bawiła wymiana zdań z Jakowlewem, jednak fakt, który kierownik czasem wykorzystywał przeciwko niemu w ich zajadłych dyskusjach, za każdym razem przypominał albinosowi, że różni się od otaczających go ludzi.

      Edgar był klonem. Powstał w laboratorium.

      Rozdział 2

      Gdy czegoś brakuje

      Błękitne światła ampli, ciągnące się wzdłuż kolistego gzymsu z duraluminium, przypominały gwiazdy. Były jednak od nich znacznie piękniejsze, a ich korony wyglądały niczym połyskujące holograficzne kwiaty o promienistych płatkach.

      Gwiazdy.

      Nie mając nic innego do roboty, Enril potrafił godzinami leżeć na posadzce i wpatrywać się w przestrzeń kosmiczną, rozciągającą się ponad kopułą Szklanej Komnaty. Bezkresna czerń wszechświata trzymała w ryzach miriady gwiazd stworzonych przez dobrego Boga, który pozwalał mu podziwiać ich piękno. Enril nie pojmował, jak można być na tyle wszechpotężnym, by móc kontrolować to wszystko i jeszcze pamiętać o tej małej, lichej istotce mieszkającej w Asfarii. Niemniej Bóg kojarzył mu się z ogromnym generatorem napędzającym wszelkie pierwiastki istnienia.

      Przeciągający się metaliczny zgrzyt skierował uwagę Enrila ku wrotom z karbonizowanej stali. Mężczyzna oczekiwał, że do hali wtoczy się kolejny wózek zaopatrzeniowy. Kucając z plecami wspartymi o cokół kolumny, odgryzł z donośnym chrupnięciem spory kęs jabłka. Ale nie, to nie główne wierzeje się uchylały, lecz grodzie po obu ich stronach, na których wygrawerowane były zagadkowe litery: KNR. Z nisz wyjechały klinery, by zmyć brud stoczonej walki i poprzenosić denatów do metalowych sarkofagów.

      Oprócz ciężkich, podobnych do bakteriofagów klinerów kompleks Asfarii utrzymywały w czystości również małe robociki o wyglądzie pająków, które, dzięki magnetycznemu podbiciu kończyn, potrafiły wspiąć się na każdą pochyłość, a nawet maszerować pod stropem. Roboty-pająki rzadko wychodziły ze swoich kryjówek, gdyż w hermetycznie szczelnej Asfarii kurzu gromadziło się niewiele, lecz kiedy zabierały się już za sprzątanie, pozostawiały na metalowych powierzchniach nieskazitelny połysk, że wszędzie można było przejrzeć się jak w lustrze czy jeść prosto z podłogi.

      – Czekajcie! – Podniósłszy się z przykucu, Enril uniósł dłoń, jakby zamierzał zatrzymać nadjeżdżający pojazd. Brylaste klinery spojrzały na mężczyznę położonymi blisko siebie paciorkami jaskrawopomarańczowych oczu. – Wstrzymajcie się na moment, dobra?

      Enril przełknął pospiesznie resztki jabłka, razem z ogonkiem i komorą nasienną, i przykucnął nad ciałem Artura. Wpatrywał się weń przez kilka chwil, po czym zaczął przeszukiwać kieszenie. Znalazł tam tylko jedną rzecz: tykający archaiczny zegarek.

      – Ładne.

      Okrągły przedmiot z tombaku mieścił się w dłoni. Nad czarną cyfrą dwanaście sterczał kabłąk, od którego odchodził długi ogon pozłacanego łańcucha. Białą tarczę zegara zabezpieczała wypukła warstewka pleksiglasu, która wyszła z walki bez szwanku, jak na polimetakrylan metylu przystało. Z tyłu znajdowały się wygrawerowane stylizowaną, pochyłą czcionką wyrazy.

      – To antyk – Enril zwrócił się do robotów, które w odpowiedzi wydały z siebie serię elektronicznych klekotów. – Made in China. Ciekawe, co to oznacza. Może nazwę miejsca, z którego został sprowadzony? – Skinął brodą w kierunku ciała.

      Enrilowi przyszła do głowy niespodziewana myśl, że nie ma przecież na własność żadnego przedmiotu, a wszelkie używane przezeń akcesoria Asfarii, jak broń, amunicja, medykamenty, ubranie czy opancerzenie, w rzeczywistości należą do Boga. Tak bardzo chciałby zatrzymać ten stylizowany, tykający zegarek. Chyba Bóg nie odmówi mu tej drobnej rzeczy, jeśli o nią poprosi?

      A jeśli jednak?

      Jakiś czas później Enril siedział na krawędzi niższej kładki i przysłuchiwał się hipnotycznemu tykaniu zegarka, obracając łańcuszek palcami. Przedmiot przywłaszczył sobie bez piśnięcia słowa Wszechmogącemu, za co płacił СКАЧАТЬ