Название: Księgi Jakubowe
Автор: Ольга Токарчук
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежная классика
isbn: 9788308072097
isbn:
Teraz właściwie żałują tego, co zrobili, i nikt nie pamięta, czyj to był pomysł. To nic, że babka chciała. Zawsze bali się babki, bo rządziła całym domem. Nie można jej było odmówić. Teraz drżą, że babka umrze w domu Szorów, i to w trakcie wesela, co położy się na zawsze cieniem na życiu młodych. Gdy wsiadali w Korolówce do krytego plandeką wozu, który wspólnie z innymi gośćmi wynajęli, Jenta była zupełnie zdrowa i nawet sama wspięła się na siedzenie. Potem kazała dać sobie tabaki i tak jechali, śpiewając, a potem, zmęczeni, próbowali przysnąć. Patrzyła zza płóciennej plandeki, brudnej i poszarpanej, jak świat cały zostaje za nimi i układa się w kręte linie drogi, miedz, drzew i horyzontu.
Jechali dwa dni, powóz trząsł niemiłosiernie, ale stara Jenta znosiła to dobrze. Nocowali u rodziny w Buczaczu i o świcie następnego dnia ruszyli dalej. Po drodze dopadła ich taka mgła, że nagle zrobiło się wszystkim weselnikom nieswojo, i właśnie wtedy Jenta zaczęła pojękiwać, jakby domagała się uwagi pozostałych. Mgła jest mętną wodą, poruszają się w niej różne złe siły, które mącą umysł człowiekowi i zwierzęciu. Czy koń nie zjedzie z drogi i nie zaprowadzi ich wszystkich na stromy brzeg rzeki, skąd runą w przepaść? Albo czy nie dopadną ich jakieś niedotworzone siły, złe i okrutne, czy nie otworzy się w drodze zejście do jaskini, w której trzymają skarby podziemne karły, tak samo brzydkie, jak bogate? Może z tego strachu babka zasłabła.
W południe mgła opadła i zobaczyli niedaleko przed sobą wielką, niesamowitą bryłę zamku w Podhajcach, niezamieszkanego i popadającego w ruinę. Krążyły nad nim wielkie stada wron, które raz po raz zrywały się z na wpół zawalonego dachu. Mgła cofała się przed ich przeraźliwym krakaniem, które odbijało się od murów i wracało echem. Izrael i jego żona, Sobla, najstarsi na wozie, zarządzili postój. Rozłożyli się przy drodze, żeby odpocząć, wyciągnęli bułki, owoce i wodę, ale babka już nic nie jadła. Wypiła tylko kilka kropel.
Kiedy późną nocą dojechali w końcu do Rohatyna, nie mogła ustać na nogach, zataczała się i trzeba było skrzyknąć mężczyzn, żeby ją przenieśli do domu. Okazali się zresztą niepotrzebni, wystarczył jeden. Ile mogła ważyć stara Jenta? Tyle co nic. Co chuda koza.
Elisza Szor przyjął swoją ciotkę z pewnym zakłopotaniem, dał jej porządne posłanie w malutkiej izbie i przykazał kobietom, żeby o nią dbały. Po południu poszedł do niej i teraz coś tam szepczą, jak zwykle. Znają się całe życie.
Elisza patrzy na nią z troską. Jenta wie, o co mu chodzi:
– Zły moment, co?
Elisza nie odpowiada. Jenta mruży łagodnie oczy.
– A czy jest dobry czas na śmierć? – stwierdza w końcu filozoficznie Elisza.
Jenta mówi, że poczeka, aż przetoczy się ten tłum gości, od których oddechów parują szyby w oknach, a powietrze robi się ciężkie. Poczeka, aż weselnicy wyjadą do siebie po tańcach i wódce, aż wymiecie się zgniecione, brudne trociny z podłóg i wymyje naczynia. Elisza patrzy na nią niby zatroskany, ale myślami jest gdzie indziej.
Jenta nigdy nie lubiła Eliszy Szora. To człowiek, co jest w środku jak dom o wielu izbach – w jednej to, w drugiej tamto. Z zewnątrz wygląda jak jeden budynek, ale wewnątrz widać ową wielość. Nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. I jeszcze coś – Elisza Szor jest zawsze nieszczęśliwy. Zawsze mu czegoś brakuje, do czegoś tęskni, chciałby mieć to, co mają inni, albo przeciwnie – ma coś, czego inni nie mają, a co uważa za niepotrzebne. To czyni z niego człowieka zgorzkniałego i niezadowolonego.
Jako że Jenta jest najstarsza, każdy, kto przyjeżdża na wesele, od razu idzie się z nią przywitać. Goście odwiedzają ją nieustannie w pokoiku na końcu labiryntu, w drugim domu, do którego trzeba przejść przez podwórko, a który sąsiaduje przez ulicę z cmentarzem. Dzieci zaglądają do niej przez szpary w ścianach, najwyższy czas uszczelnić je przed zimą. Długo przesiaduje u niej Chaja. Jenta kładzie jej dłonie na swojej twarzy, dotyka jej oczu, ust i policzków – widziały to dzieci. Głaszcze ją po głowie. Chaja znosi jej smakołyki, poi ją rosołem z kury, dodaje łyżkę gęsiego smalcu, a wtedy stara Jenta długo mlaska ze smakiem i oblizuje wąskie, suche wargi, ale smalec nie dodaje jej tyle sił, żeby się podniosła.
Zaraz po przyjeździe idą odwiedzić starą kuzynkę Morawianie – Salomon Zalman i jego młodziutka żona Szejndel. Jechali tu z Brünn trzy tygodnie przez Žlin i Prešov, i potem Drohobycz, ale nie będą wracać tą samą drogą. W górach napadli ich jacyś zbiegli chłopi i Zalman musiał zapłacić im spory wykup, szczęście, że nie zabrali wszystkiego. Będą wracać teraz przez Kraków, zanim śnieg spadnie. Szejndel jest już w ciąży ze swoim pierwszym dzieckiem, właśnie powiedziała o tym mężowi. Ma mdłości. Najbardziej nie służy jej zapach kaffy i przypraw, który czuć w pierwszej części rozległego domostwa Szorów i który ciągnie od sklepiku. Nie podoba jej się też zapach starej Jenty. Boi się tej kobiety, jakby jakiejś dzikiej, w dziwacznych sukniach, z włosami na brodzie. Na Morawach starsze kobiety wyglądają o wiele porządniej, noszą krochmalone czepki i schludne fartuchy. Szejndel jest przekonana, że to czarownica. Boi się usiąść na skraju łóżka, choć ją do tego zachęcają. Boi się, że coś z tej starej przejdzie na dziecko w jej brzuchu, jakieś mroczne szaleństwo, nie do poskromienia. Usiłuje niczego nie dotykać w tym pokoiku. Od zapachu ciągle robi jej się niedobrze. W ogóle krewni z Podola wydają jej się dzicy. W końcu jednak popychają Szejndel ku starej, tak że przysiada na brzeżku, gotowa natychmiast uciec.
Za to podoba jej się zapach wosku – ukradkiem obwąchuje świece – oraz błota wymieszanego z końskimi odchodami, a także, teraz to odkryła, wódki. Salomon, starszy od niej znacznie, dobrze zbudowany, brzuchaty, brodaty mężczyzna w średnim wieku, dumny ze swej ślicznej i wiotkiej żony, przynosi jej kieliszek. Szejndel smakuje trunek, ale nie może go przełknąć. Pluje na podłogę.
Gdy młoda żona siada przy łóżku Jenty, ta wyciąga rękę spod wilczych futer i kładzie ją na brzuchu dziewczyny, choć jeszcze wcale nie widać krągłości. O tak, Jenta widzi, że w brzuchu Szejndel rozgościła się właśnie pewna dusza, jeszcze niewyraźna, trudno ją opisać, bo jest mnoga; właściwie są to wolne dusze, których wszędzie wokół jest pełno i które tylko szukają okazji, żeby się chwycić jakiegoś wolnego kawałka materii. I teraz również liżą tę maleńką grudkę, która przypomina kijankę, zaglądają w nią, ale nic tam jeszcze nie ma konkretnego, zaledwie strzępki, cienie. Obmacują, próbują. Same składają się ze smug: obrazów, wspomnień, pamięci uczynków, kawałków zdań, z liter. Nigdy przedtem Jenta nie widziała tego tak wyraźnie. Prawdę mówiąc, Szejndel też czasami jest jakaś nieswoja, bo również czuje ich obecność – jakby ją macały dziesiątki obcych rąk, jakby w nią wtykały palce. Nie chce się zwierzać z tego mężowi, nie umie znaleźć słów.
Gdy mężczyźni siedzą w jednej izbie, kobiety zbierają się w pokoiku Jenty, gdzie ledwie mogą się pomieścić. Co jakiś czas któraś przynosi z kuchni trochę wódki, tej weselnej, niby w tajemnicy, jak przemytniczka, ale przecież to część wesela. Stłoczone, podniecone bliską zabawą zapominają się i zaczynają dokazywać. Lecz chyba nie przeszkadza to chorej – a może nawet jest zadowolona, że stała się ośrodkiem tej zabawy. Czasem popatrują na nią z niepokojem, z poczuciem winy, gdy nagle przysypia, a po chwili budzi się z dziecinnym uśmiechem. Szejndel patrzy wymownie na Chaję, gdy ta poprawia na chorej wilcze skóry, owija jej wokół szyi swój szal i widzi, że staruszka nosi mnóstwo amuletów – jakieś małe woreczki na sznurkach, kawałki drewienka z wypisanymi na nich znakami, figurki z kości. Chaja nie śmie ich tknąć.
СКАЧАТЬ