Księgi Jakubowe. Ольга Токарчук
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Ольга Токарчук страница 14

Название: Księgi Jakubowe

Автор: Ольга Токарчук

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn: 9788308072097

isbn:

СКАЧАТЬ takie opowiastki dla ludu.

      – A to stare Szorzysko… – Kiwa głową ksiądz, rozczarowany. – Pewnie się pomylił. No cóż, chyba i tu znajdę trochę jakiej mądrości. O ile mi to kto przetłumaczy…

      Starosta Łabęcki daje znak ręką i dwóch służących wnosi tace z likierem i maleńkie kieliszki oraz talerzyk z cieniutko krojonymi skórkami od chleba. Kto chce, może sobie w ten sposób zaostrzyć apetyt, bo potem podany posiłek będzie już ciężki i obfity. Najpierw idzie zupa, a następnie pokrojona w nieregularne plastry gotowana wołowina wraz z innymi mięsami – pieczenią wołową, dziczyzną i kurczętami; do tego marchew gotowana, kapusta z boczkiem i miski kaszy bogato okraszonej tłuszczem.

      Ksiądz Pikulski przy stole nachyla się do księdza Benedykta i mówi półgłosem:

      – Niechże ksiądz do mnie wpadnie, mam ja i po łacinie żydowskie księgi, a i w hebrajskim mogę pomóc. Po co od razu do Żydów chodzić?

      – Sameś mi, synu, radził – odpowiada ksiądz Benedykt, nieco zirytowany.

      – Dla żartu mówiłem. Nie sądziłem, że ksiądz pójdzie.

      Drużbacka je powściągliwie; wołowina nie służy jej zębom, wykałaczek zaś nie widzi. Dziubie kurczę z ryżem i spod oka przygląda się dwom młodym służącym, widać jeszcze nieobytym z nową pracą, bo stroją do siebie przez stół miny i błaznują, myśląc, że goście, zajęci jedzeniem, niczego nie dojrzą.

      Kossakowska niby słaba, ale każe swoje łoże w kącie pokoju obstawić świecami i podać sobie ryżu tudzież mięsa z kury. Zaraz potem prosi o węgrzyna.

      – To już najgorsze za waćpanią, skoro po wino sięgasz – mówi Łabęcki z ledwie wyczuwalną w głosie ironią. Wciąż jest poirytowany, że na karty nie pojechał. – Vous permettez?[2] – Wstaje, by z nieco przesadnym ukłonem dolać kasztelanowej wina. – Zdrowie waćpani.

      – A ja winnam wypić zdrowie tego medyka, bo mnie na nogi postawił swoją miksturą – mówi Kossakowska i pociąga spory łyk.

      – C’est un homme rare – stwierdza gospodarz. – Dobrze wykształcony Żyd, choć mnie z podagry wyleczyć nie potrafi. Studiował w Italii. Ponoć igłą zdejmuje z oka zaćmę i tym samym przywraca wzrok, tak właśnie było z jedną z okolicznych szlachcianek, która teraz wyszywa najdrobniejsze ściegi.

      Odzywa się znowu Kossakowska ze swojego kąta. Zjadła już i leży oparta o poduszki, cokolwiek blada. Jej twarz oświetlona drgającym światłem świec porusza się jakby w jakimś grymasie:

      – Pełno Żydów teraz wszędzie, tylko patrzeć, jak nas tu zjedzą z kopytami – mówi. – Panom nie chce się pracować i o własne majątki dbać, to dają je Żydom w arendę, a sami używają życia w stolicy. I patrzę, a tu Żyd mostowym jest, a tu majątek ziemski prowadzi, a tu buty i ubranie szyje, całe rzemiosło wziął.

      W czasie obiadu rozmowy schodzą na gospodarkę, która tu, na Podolu, zawsze kuleje, a przecież wielkie jest bogactwo tej ziemi. Można by zrobić z niej kwitnący kraj. Te potaże, saletry, miody. Woski, łoje, płótna. Tytoń, skóry, bydło, konie, mnóstwo tego jest i nie znajduje zbytu. A dlaczego? – dopytuje się Łabęcki. Bo Dniestr jest płytki, posiekany porohami, drogi byle jakie, wiosną po roztopach prawie nieprzejezdne. Jak tu handlować, gdy przez granice bezkarnie przechodzą bandy tureckie i łupią podróżnych, tak że ze zbrojnymi jeździć trzeba, wynajmować ochronę.

      – Kto ma na to pieniądze? – skarży się Łabęcki i marzy, żeby było jak w innych krajach, żeby handel kwitł i bogactwo ludzi rosło. Tak jak to jest we Francji, a przecież wcale ziemi lepszej tam nie ma, ani rzeki nie lepsze. Kossakowska twierdzi, że to wina panów, którzy płacą chłopom wódką, nie pieniędzmi.

      – A ty, pani, wiesz, że to u Potockich w ich dobrach chłop ma już tyle dni w roku pańszczyzny, że na swoim może pracować tylko w soboty i niedziele?

      – U nas i piątek mają wolny – odcina się Kossakowska. – A bo i marnie pracują. Połowę urodzaju daje się robotnikowi za zbiór drugiej połowy, a i tak te hojne dary nieba nie mogą być spożytkowane. U mojego brata stoją do dziś ogromne stogi, pasą się na nich robaki i nie ma sposobu, by je sprzedać.

      – Tego, kto wpadł na pomysł, by zboże przepalać na wódkę, powinno się ozłocić – mówi Łabęcki i ściągając serwetę spod brody, daje znak, żeby dobrym zwyczajem przejść na fajki do biblioteki. – Teraz całe galony wódki jadą na wozach na drugą stronę Dniestru. Co prawda Koran zabrania pić wina, ale o wódce nic nie mówi. Zresztą niedaleko jest ziemia hospodara mołdawskiego, a tam chrześcijanie mogą smakować trunku do woli… – Śmieje się, odsłaniając żółte od tytoniu zęby.

      Starosta Łabęcki nie jest byle kim. W bibliotece na honorowym miejscu leży jego książka: Instrukcye dla młodych Panow przez Iegomości Pana Dela Chetardie Káwálerá w woysku y ná Dworze Krolewskim we Fráncyi dobrze zásłużonego opisane, a tu krotko zebráne, w ktorych młody Pan pyta się y odbiera odpowiedzi. Przy ostátnim Szkołom Lwowskim Vale od Wielmożnego IMci Pana Szymona Łabęckiego Starosty Rohatyńskiego ná upominek swoim kollegom zostáwione y do druku podane.

      Gdy go Drużbacka grzecznie dopytuje, o czymże to książka, wychodzi na jaw, że to chronologia znaczniejszych batalii i że, co się okazuje po dłuższej przemowie Łabęckiego, jest to bardziej tłumaczenie niż oryginalnie napisane przez niego dzieło. Co po prawdzie nie wynika z tytułu.

      Potem muszą wszyscy w palarni wysłuchać – i damy także, bo obie palaczki namiętne – jak to starosta Łabęcki wygłaszał mowę uroczystą na otwarciu biblioteki Załuskich.

      Gdy wywołują starostę, bo przyszedł lekarz na zabiegi, rozmowa schodzi na Drużbacką i Kossakowska przypomina, że jest ona poetką, czemu bardzo grzecznie dziwi się ksiądz dziekan Chmielowski, lecz po prezentowaną książeczkę chciwie wyciąga rękę. Zadrukowane kartki budzą w nim jakiś odruch trudny do opanowania – złapać i nie wypuścić, dopóki oczy nie zapoznają się, choćby pobieżnie, z całością. Tak jest i teraz, otwiera, zbliża do światła, żeby lepiej się przyjrzeć tytułowej stronie.

      – To rymy – mówi rozczarowany, ale szybko się mityguje i kiwa głową z uznaniem. Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych i światowych… Nie podoba mu się, że to wiersze, nie rozumie ich, ale wartość tomiku wzrasta, gdy ksiądz widzi, że wydali to bracia Załuscy.

      Zza niedomkniętych drzwi słychać głos starosty, nagle jakiś taki pokorny:

      – Aszerze złoty, to choróbsko mi życie obrzydza, boli paluch, zróbże coś z tym, kochaneńki.

      I zaraz słychać inny głos, niski, z żydowskim akcentem:

      – Ja się waćpana zrzeknę leczyć. Waćpan miałeś nie pić wina i nie jeść mięsa, zwłaszcza czerwonego, a nie słuchasz doktora, to i boli, i boleć będzie. Siłą leczyć nie zamierzam.

      – No, nie obrażaj się, przecież to nie twoje paluchy, ale moje… A to ci medyk diabelski… – Niknie gdzieś w dali, widocznie odeszło tych dwóch w głąb domu.

      3

      O Aszerze Rubinie i jego mrocznych myślach

      Aszer СКАЧАТЬ