4
Mariasz i faraon
Biskup Sołtyk ma naprawdę wielki kłopot. Nawet modlitwa, szczera i głęboka, nie potrafi zmyć tych myśli. Pocą mu się ręce, budzi się zbyt wcześnie, kiedy zaczynają śpiewać ptaki, a chodzi spać późno z wiadomych przyczyn. Dlatego jego nerwy nigdy nie odpoczywają.
Dwadzieścia cztery karty. Rozdaje się po sześć kart, a jedną wyświęca się i ta stanowi kozerę, czyli kolor najstarszy, atu, bijący inne. Biskup uspokaja się dopiero, kiedy siada do gry, a właściwie gdy na stole leży już kozera. Spływa wtedy na niego coś jakby błogosławieństwo. Umysł znajduje prawdziwy balans, aequilibrium cudowne, oczy skupiają się na stole i na wyglądzie kart, widzą wszystko w jednym spojrzeniu. Oddech wyrównuje się, pot ustępuje z czoła, dłonie stają się suche, pewne, szybkie, palce sprawnie tasują karty i odsłaniają jedną po drugiej. To jest moment jakiejś rozkoszy – tak, biskup wolałby nie jeść, pozbawić się innych przyjemności cielesnych niźli tego momentu.
W mariasza biskup gra z równymi sobie. Ostatnio, gdy tu peregrynował kanonik przemyski, grali do rana. Gra z Jabłonowskim, Łabęckim, Kossakowskim, lecz to nie wystarcza. Dlatego ostatnio zdarza mu się też coś innego. Niewygodnie jest mu o tym myśleć.
Ściąga przez głowę swój biskupi strój, przebiera się w zwyczajne łachy, wkłada na głowę czapę. Wie o tym tylko jego kamerdyner, Antoni, ktoś jakby krewny, miną żadną znaku nie daje, że się temu dziwi. Biskupowi nie należy się dziwić, biskup to biskup, wie, co robi, gdy każe się wieźć do podmiejskich karczm, tam gdzie ma pewność, że będą grać w faraona na pieniądze. Do stołu zasiadają przejezdni kupcy, szlachcice w podróży, goście z zagranicy, urzędnicy jadący z listami i wszelkiego rodzaju awanturnicy. W karczmach, niezbyt czystych i zadymionych, wydaje się, że grają wszyscy, cały świat i że karty łączą ludzi lepiej niż wiara czy język. Siada się do stołu, rozchyla wachlarz karciany i tam jest porządek zrozumiały dla każdego. I tak trzeba go umieć rozegrać, żeby mieć z tego zysk, żeby zgarnąć wygraną. Biskupowi wydaje się, że to jest nowy język, który brata wszystkich na jeden wieczór. Kiedy mu brakuje gotówki, każe przywołać Żyda, ale pożycza tylko małe sumy. Na większe ma weksel od Żydów z Żytomierza, jakby jego bankierów, którym świadczy każdą pożyczkę swoim podpisem.
Gra każdy, kto się przysiądzie. To oczywiste, że biskup wolałby lepsze towarzystwo, równych sobie, ale oni rzadko stoją dobrze z pieniędzmi, najwięcej ich mają przyjezdni handlarze albo Turcy, albo oficerowie, albo inni, ludzie nie wiadomo skąd. Gdy bankier wysypuje pieniądze na stół i tasuje karty, ci, którzy chcą grać przeciw niemu, poniterzy, zajmują miejsca przy stole każdy z własną talią. Gracz bierze z niej jedną kartę albo i więcej i kładzie ją przed sobą, na niej zaś kładzie stawkę. Skończywszy tasowanie, bankier odkrywa po kolei wszystkie swoje karty, kładąc pierwszą po prawej ręce, drugą po lewej, trzecią znów po prawej, czwartą po lewej – i tak aż do wyczerpania talii. Karty po prawej stronie są wygraną banku, te po lewej – wygraną poniterów. Jeśli więc kto położył przed sobą siódemkę pik, a na niej dukata, w talii bankiera zaś siódemka pik upada na prawo – wówczas traci swojego dukata; jeśli jednak upada na lewo, wówczas bankier wypłaca graczowi dukata. Reguła ta ma także wyjątki – karta ostatnia, choć kładziona po lewej stronie, wygrywa dla banku. Kto wygrał w pierwszym ciągnieniu, może zakończyć grę, może grać od nowa na inną kartę, ale może też „parolować”. Tak zawsze robi biskup Sołtyk. Zostawia wygrane pieniądze na karcie i załamuje jeden róg karty. Jeśli tym razem przegra, traci tylko sumę początkową.
Ta gra jest uczciwsza – wszystko jest w rękach Boga. Jak tu oszukać?
Więc kiedy biskupowi narastają karciane długi, wzywa Boga, żeby go uchronił przed skandalem, gdyby sprawa wyszła na jaw. Domaga się współdziałania, wszak on i Bóg walczą w jednej drużynie. Ale Bóg działa jakoś opieszale, a czasami chce chyba uczynić z biskupa Sołtyka Hioba. Zdarza się, że biskup go przeklina; potem oczywiście kaja się i przeprasza – rzecz to wszystkim znana, że jest popędliwy. Ogłasza dla siebie post i śpi we włosiennicy.
Nikt jeszcze nie wie, że zastawił insygnia biskupie, by spłacić długi. U Żydów żytomierskich. Nie chcieli przyjąć, musiał ich przekonać. Gdy ujrzeli, co znajduje się w przywiezionej do nich biskupiej skrzyni, przykryte dla niepoznaki workowym płótnem, odskoczyli i zaczęli stękać, lamentować, machać rękami, jakby tam ujrzeli nie wiadomo co.
– Ja tego wziąć nie mogę – powiedział starszy z nich. – To dla was więcej niż srebro i złoto, a dla mnie kruszec na wagę. Gdyby to u nas znaleziono, już by z nas darli pasy.
Tak stękali, ale biskup się uparł, podniósł głos, wystraszył ich. Wzięli i wypłacili mu czystą gotówkę.
Biskup, jako że gotówki z kart nie odzyskał, chce teraz Żydom te insygnia odebrać, nasłać na nich jakichś zbrojnych – ponoć trzymają je w chałupie pod podłogą. Gdyby się ktokolwiek o tym dowiedział, nie miałby już biskup życia. Dlatego gotowy jest zrobić wszystko, by insygnia wróciły znów do domu biskupiego.
Tymczasem jednak próbuje odegrać się w faraona, licząc ufnie na pomoc Boską. I rzeczywiście, na początku dobrze mu idzie.
W izbie jest pełno dymu, przy stole siedzi ich czterech: sam biskup, jakiś podróżny ubrany z niemiecka, ale dobrze mówiący po polsku, szlachcic miejscowy, który mówi po rusińsku i klnie po rusińsku, z młodą dziewczyną, dzieckiem prawie, na kolanach. Szlachcic albo ją odpycha, gdy mu karta nie idzie, albo ją przyciąga do siebie i gładzi wtedy po prawie obnażonych piersiach, na co biskup zerka z przyganą. I jest jeszcze jakiś kupiec, który wygląda mu na przechrztę; temu też idzie karta. Przed każdym rozdaniem biskup jest całkowicie pewien, że teraz jego karty pojawią się we właściwej kolumnie, i ze zdumieniem patrzy, że jakoś znowu znalazły się po drugiej stronie. Nie może w to uwierzyć.
Polonia est paradisus Judaeorum…
Biskup Kajetan Sołtyk, koadiutor kijowski, zmęczony i niewyspany, odesłał już sekretarza i pisze teraz własnoręcznie list do biskupa kamienieckiego Mikołaja Dembowskiego.
Spiesznie i własnoręcznie donoszę Ci, Przyjacielu, żem zdrów na ciele, ale umęczony przez kłopoty, które nastają tu zewsząd tak, że czuję się czasem osaczony niby jaki dziki zwierz. Wieleś razy przyszedł mi z pomocą, tak i tym razem zwracam się do Ciebie jak do brata rodzonego, w imię naszej długoletniej przyjaźni, jakiej by próżno szukać wśród innych.
Interim…
Tymczasem… tymczasem… I teraz nie wie, co pisać. Bo jakże się wytłumaczy? Dembowski sam w karty nie gra, więc go najpewniej nie zrozumie. Biskupa Sołtyka ogarnia naraz poczucie wielkiej niesprawiedliwości, czuje w piersiach łagodny, ciepły ucisk, który chyba rozpuszcza mu serce i zamienia je w coś СКАЧАТЬ