Название: Księgi Jakubowe
Автор: Ольга Токарчук
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежная классика
isbn: 9788308072097
isbn:
Garść dziś prochu nie kanonik
Ten wszech prosi was o modły
By go grzechy tam nie bodły
Zmów Ojcze nasz, Zdrowaś przy tem
Uczynisz go wiecznie sytem.
Patrzy na niego zdumiona.
– A cóż to? Już się ksiądz szykuje do śmierci?
– Lepiej zawczasu przygotować wszystko, żeby potem biednych krewnych niepotrzebnie nie fatygować. Chcę wiedzieć, co mi tam wymalują na grobie. Pewnie jakieś głupotki, co to bym ich sam nie napisał. A tak przynajmniej wiem.
Drużbacka, zmęczona, przysiada i już rozgląda się za czymś do picia, ale w pokoju stół jest pusty, nie licząc jakichś papierów. Cały dom czuć wilgocią pomieszaną z dymem. Zapewne dawno nie czyszczono tu kominów. I wieje chłodem. W kącie stoi piec wyłożony białymi kaflami, a obok kobiałka z drewnem, tyle że dopiero niedawno w nim rozpalono i pokój się jeszcze nie nagrzał.
– Alem zmarzła – mówi Drużbacka.
Ksiądz, skrzywiony, jakby połknął właśnie popsuty kąsek, otwiera szybko kredens i wyciąga stamtąd rżniętą karafę i kieliszki.
– A kasztelanowa Kossakowska znajomą mi się wydała… – zaczyna niepewnie, nalewając likieru. – Znałem kiedyś jej siostrę najstarszą…
– Jabłonowską pewnie? – pyta z roztargnieniem Drużbacka, mocząc usta w słodkim trunku.
Do pokoju wchodzi tęga, radosna kobieta, widać księżowska gospodyni, i niesie na tacy dwie miski z parującą zupą.
– Kto to widział tak gościa po zimnie gonić – mówi z wyrzutem do księdza i widać, że on pod jej karcącym wzrokiem czuje się nieswojo. Drużbacka zaś wyraźnie się ożywia. Niechże będzie błogosławiona ta tęga wybawicielka.
Zupa jest gęsta, warzywna i na dodatek pływają w niej kluski. Teraz dopiero ksiądz dziekan widzi ubłocone trzewiki Drużbackiej i jej zgarbione plecy; widzi, że drży cała, i w pierwszym odruchu robi gest, jakby chciał ją objąć, ale oczywiście tego nie robi.
Za gospodynią wpada do izby pies średniej wielkości, kudłaty, z kłapciatymi uszami, o falującej sierści koloru kasztana. Pies z powagą obwąchuje suknię Drużbackiej. I gdy Drużbacka schyla się, żeby go pogłaskać, dostrzega biegnące za nim szczeniaki, cztery, a każdy inny. Gospodyni księdza już chce je przegonić i znowu z wyrzutem wypomina księdzu, że nie zamknął drzwi. Ale Drużbacka prosi, by te psy pozostawić. Odtąd towarzyszą im do wieczora, siedząc najchętniej przy piecu, który w końcu rozgrzewa się na tyle, że gość może zdjąć podbity futerkiem kubrak.
Drużbacka patrzy na księdza Benedykta i nagle czuje, jak bardzo samotny jest ten starzejący się, zaniedbany człowiek, który krząta się koło niej, chcąc ją zadziwić niczym chłopiec. Stawia na stole karafkę i ogląda pod światło kieliszki, sprawdzając, czy są czyste. Jego wyświechtana, strzępiąca się sutanna z wełnianego kamlotu wytarła się na brzuchu i teraz lśni tu jaśniejszą plamą. Nie wiedzieć czemu, wzbudza to w Drużbackiej falę wzruszenia. Musi odwrócić wzrok. Bierze na kolana szczeniaka – to suczka, ta najbardziej podobna do matki; od razu układa się na plecach, ukazując delikatny brzuszek. Drużbacka zaczyna opowiadać księdzu o swoich wnuczkach, samych dziewczynkach – któż jednak wie, może robi mu tym przykrość? Chmielowski słucha jej nieuważnie, a jego wzrok krąży po izbie, jakby ksiądz zastanawiał się, czym jeszcze mógłby zadziwić tę damę. Równocześnie smakują nalewkę księdza i Drużbacka kiwa z uznaniem głową. Wreszcie przychodzi pora na główne danie – odsuwając kieliszki i karafkę, Chmielowski z dumą kładzie przed nią na stole swoje dzieło. Drużbacka czyta na głos:
– Nowe Ateny, albo Akademia wszelkiey scyencyi pełna, na rożne tytuły iak na classes podzielona. Mądrym dla Memoryału, idiotom dla Nauki, politykom dla Praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana…
Ksiądz, wygodnie oparty w fotelu, wypija duszkiem kieliszek likieru. Drużbacka wzdycha z nieukrywanym podziwem:
– Piękny tytuł. A to trudne dać pracy dobry tytuł.
Ksiądz odpowiada skromnie, że chciałby zrobić kompendium wiedzy, takie, które byłoby w każdym domu. A w nim po trochu o wszystkim, żeby człowiek, gdy czegoś nie wie, mógł sięgnąć do takiej książki i tam to znaleźć. Geografia, medycyna, języki ludzkie, obyczaje, ale flora i fauna także, i ciekawostki wszelkiego rodzaju.
– Imaginujże jejmość sobie: wszystko pod ręką, w każdej bibliotece. Cała ludzka wiedza zgromadzona w jednym.
Już zebrał wiele i wydał kilka lat temu w dwóch tomach. A teraz chciałby także oprócz łaciny posiąść znajomość hebrajszczyzny i stamtąd różne smaczne kawałki zaczerpnąć. Lecz o żydowskie księgi jest dosyć trudno, u samych Żydów właścicieli trzeba się o nie prosić, a jeszcze w języku tym mało kto z chrześcijan czyta. Ksiądz Pikulski mu na razie raczył tłumaczyć to i owo, ale ksiądz Benedykt, sam języka nie znając, nie ma tak naprawdę dostępu do tej wiedzy.
– Tom pierwszy wyszedł we Lwowie w oficynie niejakiego Golczewskiego…
Kobieta bawi się z psem.
– Teraz piszę suplement do obu ksiąg, czyli tomy trzeci i czwarty, i na tym, myślę, skończę opisanie świata – dopowiada ksiądz Benedykt.
Co ma rzec Drużbacka? Odkłada szczeniaka, biorąc sobie za to na podołek księgę. Tak, zna ją, kiedyś czytała ją na dworze Jabłonowskich, tam mieli pierwsze wydanie. Otwiera jej się teraz rozdział o zwierzętach i znajduje tam coś o psie. Czyta głośno:
– „W Piotrkowie u nas pies był tak dowcipny, iż na rozkaz pański szedł z nożem do kuchni, tam go szorował łapami, opłukał w wodzie i przynosił panu”.
– Toż to właśnie jej matka tak robiła – cieszy się ksiądz, wskazując na swoją sukę.
– A czemuż tu tyle łaciny, księże dobrodzieju? – odzywa się nagle Drużbacka. – Przecież to nie każdy zrozumie.
Ksiądz porusza się niespokojnie.
– Jakże to? Każdy Polak przecie tak gładko mówi po łacinie, jakby się w owym łacińskim urodził. Polski naród jest to gens culta, polita[3], wszelkich mądrości jak capax, dlatego całkiem słusznie lubuje się w łacińskim języku i najlepiej go wymawia. Nie mówimy jak Włosi: Redzina, ale Regina, ani tridzinta, quadradzinta, ale triginta, quadraginta. Nie psujemy łaciny jak Niemcy i Francuzi, którzy miasto Jesus Christus mówią J-e-d-z-u-s Krystus, miasto Michael – Mikael, miasto charus – karus…
– A jaki Polak, drogi ojcze? Damy na przykład rzadko mówią po łacinie, bo w niej kształcone nie były. I mieszczanie raczej wcale łaciny nie znają, a przecież chciałby ksiądz, żeby go i niższe stany czytały… I nawet starosta przedkłada nad łacinę francuski. Mnie się zdaje, że w następnym wydaniu całą tę łacińską mowę trzeba by było wyplewić, jak ogródek księdza dobrodzieja.
Ksiądz jest nieprzyjemnie zaskoczony taką krytyką.
СКАЧАТЬ