Firefly Lane (edycja filmowa). Kristin Hannah
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Firefly Lane (edycja filmowa) - Kristin Hannah страница 6

Название: Firefly Lane (edycja filmowa)

Автор: Kristin Hannah

Издательство: PDW

Жанр: Контркультура

Серия:

isbn: 9788381398442

isbn:

СКАЧАТЬ zagryzła wargi, żeby nie powiedzieć czegoś niemiłego. Tylko matkom się wydaje, że w gimnazjum łatwo zawrzeć przyjaźń.

      – Wszystko jedno. – Odwróciła się gwałtownie i zabrała talerz na korytarz, żeby w spokoju dokończyć śniadanie pod obrazem przedstawiającym Jezusa.

      Tak jak się spodziewała, mama przyszła za nią. Stanęła pod wytapetowaną ścianą z Ostatnią wieczerzą i nic nie mówiła.

      – Co? – warknęła Kate, gdy już nie mogła dłużej wytrzymać.

      Westchnienie mamy było tak ciche, że ledwo słyszalne.

      – Dlaczego ostatnio ciągle się sprzeczamy?

      – To ty zaczynasz.

      – Mówiąc „dzień dobry” i pytając, „co słychać”? No doprawy, wredna ze mnie wiedźma.

      – Ty to powiedziałaś.

      – Wiesz, że to nie moja wina.

      – Co?

      – To, że nie masz przyjaciół. Gdybyś…

      Kate odeszła. Na Świętego Judę, jeszcze jedna gadka w stylu „gdybyś się bardziej postarała”, a puści pawia. Na szczęście – choć ten jeden raz – mama za nią nie poszła, tylko wróciła do kuchni i zawołała:

      – Pośpiesz się, Sean. Autobus szkolny Mularkeyów odjeżdża za dziesięć minut.

      Brat Kate zachichotał. Kate przewróciła oczami i poszła na górę. Co za obciach. Dlaczego jej brat codziennie śmieje się z tego samego durnego dowcipu? Odpowiedź przyszła jej do głowy błyskawicznie: bo ma przyjaciół. A dzięki przyjaciołom życie staje się prostsze.

      Schowała się w swoim pokoju i czekała, aż usłyszy dźwięk silnika starego forda kombi. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, była podwózka do szkoły przez mamę, która wołała głośno „do widzenia” i wymachiwała rękoma niczym uczestniczka teleturnieju Dobra cena. Każdy wie, że bycie podwożonym do szkoły przez rodziców to towarzyskie samobójstwo. Usłyszawszy powolny chrzęst opon na żwirze, zeszła na dół, pozmywała naczynia, zebrała swoje rzeczy i wyszła z domu. Świeciło słońce, ale padający zeszłej nocy deszcz pozostawił na podjeździe kałuże wielkości samochodowych opon. Staruszkowie w sklepie żelaznym już pewnie gadają o powodzi. Błoto lepiło się do grubych podeszew podrabianych butów Earth, więc Kate szła bardzo wolno. Tak się starała nie pobrudzić tęczowych skarpetek, że dotarła aż do końca podjazdu, zanim zauważyła dziewczynę stojącą pod drugiej stronie ulicy.

      Była piękna. Wysoka, z dużym biustem, długimi, kręconymi, kasztanowymi włosami i twarzą księżniczki Karoliny z Monako: jasna cera, pełne usta i długie rzęsy. I to jej ubranie: dżinsy dzwony z niskim stanem zapinane na trzy guziki, z kolorowymi wstawkami na dole, które maksymalnie poszerzały nogawki; buty na korkowej platformie z dziesięciocentymetrowymi obcasami, a do tego różowa marszczona bluzka o ludowym kroju z rozszerzanymi rękawami, która odsłaniała co najmniej pięć centymetrów brzucha.

      Kate przytuliła książki do piersi, żałując, że nie wycisnęła wczoraj wieczorem pryszczy. I że ma zwykłe dżinsy Sears Rough Riders.

      – Cz-cześć – powiedziała, zatrzymując się po swojej stronie drogi. – Autobus staje tutaj.

      Czekoladowobrązowe oczy, mocno podkreślone czarnym tuszem i błyszczącym niebieskim cieniem do powiek, popatrzyły na nią, niczego nie zdradzając.

      Właśnie wtedy nadjechał autobus. Skrzypiąc i zgrzytając, zatrzymał się z szarpnięciem. Chłopak, w którym się kiedyś podkochiwała, wystawił głowę przez okno i krzyknął:

      – Hej, Kootie, już po powodzi. – I się roześmiał.

      Kate pochyliła głowę i wsiadła do autobusu. Klapnęła na swoje zwykłe miejsce na przodzie – sama – i trzymała głowę schyloną, czekając, aż nowa dziewczyna ją minie, ale nikt się nie zjawił. Gdy drzwi zamknęły się z łoskotem i autobus gwałtownie ruszył, odważyła się obejrzeć na drogę.

      Najatrakcyjniejszej dziewczyny na świecie nigdzie nie było widać.

      Tully od razu czuła, że tu nie pasuje. Tego ranka przez dwie godziny wybierała ubranie – strój godny magazynu „Seventeen” – i nic jej nie odpowiadało.

      Gdy przyjechał szkolny autobus, podjęła błyskawiczną decyzję. Nie pojedzie do szkoły w tych wieśniackich ciuchach. Snohomish może i jest położone mniej niż godzinę jazdy od Seattle, ale z jej punktu widzenia równie dobrze mogłaby się znajdować na Księżycu. Tak obco się tu czuła.

      Nie.

      Do diabła, nie.

      Przemaszerowała po wysypanym żwirem podjeździe i otworzyła drzwi tak gwałtownie, że uderzyły o ścianę. Wiedziała już, że dramatyzowanie jest jak dobra interpunkcja: podkreśla nasze racje.

      – Chyba się naćpałaś – powiedziała głośno, uświadamiając sobie o sekundę za późno, że jedynymi osobami w salonie są faceci od przeprowadzki.

      Jeden z nich zatrzymał się i rzucił jej zmęczone spojrzenie.

      – Hę?

      Wyminęła ich, zahaczając o szafę tak, że usłyszała, jak przeklinają pod nosem. Nie żeby ją to obeszło. Nienawidziła tego uczucia, gdy rozsadza ją złość. Nie pozwoli, by jej tak zwana matka sprawiła, że Tully poczuje się poskręcana w środku, nie po tych wszystkich razach, kiedy ją porzuciła.

      Matka siedziała w głównej sypialni na podłodze i wycinała obrazki z „Cosmo”. Jak zwykle długie falujące włosy miała w nieładzie. Przytrzymywała je tylko obrzydliwie staromodna skórzana opaska z koralikami. Nie podnosząc wzroku, otworzyła magazyn na kolejnej stronie, gdzie nagi i uśmiechnięty Burt Reynolds zakrywał sobie przyrodzenie jedną dłonią.

      – Nie pójdę do tej obciachowej szkoły. To banda wieśniaków.

      – Och. – Mama przewróciła stronę, a potem sięgnęła po nożyczki i zaczęła wycinać kwiaty z reklamy szamponu Breck. – Okej.

      Tully miała ochotę wrzasnąć.

      – Okej? Okej? Mam czternaście lat.

      – Ja mam cię kochać i cię wspierać, skarbie, a nie ci się przeciwstawiać.

      Tully zamknęła oczy, policzyła do dziesięciu i powtórzyła:

      – Nie mam tu żadnych przyjaciół.

      – To znajdź sobie nowych. Ponoć w poprzedniej szkole byłaś wyjątkowo lubiana.

      – Daj spokój, mamo, ja…

      – Chmuro.

      – Nie będę cię nazywać Chmurą.

      – W porządku, Tallulah. – Mama podniosła wzrok, by upewnić się, że jej przekaz dotarł. Dotarł.

СКАЧАТЬ