Krawędź wieczności. Ken Follett
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 66

Название: Krawędź wieczności

Автор: Ken Follett

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Юмористическая проза

Серия:

isbn: 978-83-8215-260-9

isbn:

СКАЧАТЬ krzyknęła.

      Bernd z wysiłkiem dźwignął Rebeccę, aż zdołała przełożyć nogę nad krawędzią spadzistego dachu, a następnie podciągnął ją w bezpieczniejsze miejsce.

      Jednakże oboje utracili przyczepność i zaczęli się zsuwać.

      Rebecca rozłożyła ręce i przycisnęła dłonie w rękawicach do dachówek, Bernd zrobił to samo. Mimo to dalej się zsuwali, powoli, lecz nieubłaganie. Naraz podeszwa tenisówki Rebekki oparła się o żelazną rynnę. Nie było to pewne oparcie, ale wytrzymało i oboje znieruchomieli.

      – Co to był za krzyk? – spytał z niepokojem Bernd.

      – Z wewnątrz zobaczyła mnie jakaś kobieta. Nie sądzę, by usłyszał ją ktoś na ulicy.

      – Ale może podnieść alarm.

      – Nic na to nie poradzimy. Idźmy dalej.

      Gramolili się bokiem po spadzistym dachu niczym kraby. Domy były stare i niektóre dachówki popękały. Rebecca starała się nie opierać całym ciężarem na rynnie, której dotykała stopami. Posuwali się nieznośnie powoli.

      Wyobraziła sobie rozmowę nieznajomej kobiety z mężem. „Jeśli nic nie zrobimy, oskarżą nas o współudział. Możemy powiedzieć, że spaliśmy twardo i niczego nie słyszeliśmy, ale pewnie i tak nas aresztują. A nawet jeśli wezwiemy policję, mogą nas zgarnąć, bo będziemy podejrzani. Kiedy się coś dzieje, aresztują wszystkich w okolicy. Najlepiej będzie, jeśli udamy, że o niczym nie wiemy. Zaciągnę zasłony”.

      Zwykli ludzie unikali wszelkiego kontaktu z policją, lecz nieznajoma kobieta mogła nie być kimś zwykłym. Jeśli ona lub jej mąż należeli do partii, mieli dobrą posadę i przywileje, nie musieli się aż tak obawiać nękania przez policję, to zaś oznaczało, że bez wątpienia wszczęliby alarm.

      Jednak mijały sekundy, a Rebecca nie słyszała żadnego poruszenia. Może jej i Berndowi się upiekło.

      Dotarli do załomu dachu. Oparłszy stopy na przeciwległych stronach, Bernd zdołał wspiąć się wyżej i oprzeć ręce na krawędzi. Uzyskał bezpieczniejsze oparcie, lecz narażał się na to, że policjanci na ulicy zauważą palce jego ciemnych rękawic.

      Zmienił kąt poruszania się i czołgał się dalej, z każdą sekundą przybliżając się do Bernauer Strasse i wolności.

      Rebecca podążała za nim. Zerknęła przez ramię: chciała wiedzieć, czy ktoś ich dostrzegł. Ubiory w ciemnych kolorach nie rzucały się w oczy na tle szarych dachówek, lecz nie zapewniały niewidzialności. Czy ktoś obserwuje? Widziała podwórza kamienic oraz cmentarz. Ciemna sylwetka, którą dostrzegła przed minutą, mknęła teraz od kaplicy ku bramie cmentarza. Jej żołądek wypełnił strach ciężki niczym ołów. Czyżby ktoś ich wyśledził i postanowił zawiadomić policję?

      Na chwilę Rebecca spanikowała, lecz naraz uprzytomniła sobie, że zna tę sylwetkę.

      – Walli? – szepnęła.

      Co on, u diabła, wyprawia? Najwyraźniej szedł za nią i Berndem. Ale w jakim celu? I dokąd mu tak spieszno?

      To było bardzo niepokojące.

      Dotarli do tylnej ściany budynku mieszkalnego przy Bernauer Strasse.

      Okna były zabite deskami. Bernd i Rebecca rozważali, czy włamać się do środka, a następnie przedostać się przez następną blokadę od frontu, lecz doszli do wniosku, że byłoby to zbyt hałaśliwe, czasochłonne i trudne. Stwierdzili, że łatwiej będzie przejść górą.

      Krawędź dachu, na którym się znajdowali, była na poziomie rynien przyległego budynku, mogli więc łatwo przejść z jednego dachu na drugi.

      Od tej chwili będą wyraźnie widoczni z poziomu bocznej uliczki, gdzie ustawili się wartownicy z pistoletami maszynowymi.

      Zbliżała się najniebezpieczniejsza chwila przeprawy.

      Bernd wczołgał się po dachu na szczyt, usiadł na nim okrakiem, a potem wszedł na wyższy dach budynku mieszkalnego i skierował się ku górze.

      Rebecca podążała za nim, dysząc ciężko. Miała poobcierane kolana, ramiona bolały ją w miejscach, na których stanął stopami Bernd.

      Usiadłszy okrakiem na niższym dachu, zerknęła w dół. Znajdowała się niebezpiecznie blisko policjantów. Ci zaś właśnie zapalali papierosy. Gdyby któryś uniósł głowę, wszystko byłoby stracone. Ona i Bernd stanowili łatwe cele dla automatów.

      Jednakże od wolności dzieliło oboje zaledwie parę kroków.

      Przygotowała się, by przeczołgać się na następny dach. Coś poruszyło się pod jej lewą stopą. Tenisówka obsunęła się, a wraz z nią Rebecca. Wciąż siedziała okrakiem i uderzyła się boleśnie w krocze. Wydała zduszony krzyk i pełna straszliwego lęku, na chwilę znieruchomiała w odchylonej pozycji. Potem odzyskała równowagę.

      Niestety, luźna dachówka, sprawca kłopotu, zsunęła się z dachu, przetoczyła przez rynnę i z rozgłośnym trzaskiem rozprysła się na ulicy.

      Gliniarze usłyszeli hałas i spojrzeli na chodnik.

      Rebecca zamarła.

      Policjanci rozglądali się. Za chwilę połapią się, że dachówka musiała spaść z dachu, i spojrzą w górę. Jednak zanim to zrobili, jeden został trafiony kamieniem.

      – Wszyscy policjanci to piździelcy! – ryknął ktoś. Rebecca rozpoznała głos brata.

      *

      Walli podniósł następny kamień i cisnął w wartowników. Tym razem chybił.

      Drażnienie się ze wschodnioniemiecką policją było zajęciem samobójczo głupim, wiedział o tym. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zostanie aresztowany, skatowany i zamknięty w więzieniu. Ale musiał to zrobić.

      Widział, że Bernd i Rebecca znaleźli się w beznadziejnej sytuacji, byli widoczni jak na dłoni. Gliniarze zauważą ich lada chwila, a strzelali do uciekinierów bez wahania. Odległość była niewielka, wynosiła jakieś piętnaście metrów. W ciągu kilku sekund oboje podziurawią kule.

      Chyba że ktoś odwróci uwagę policjantów.

      Nie byli wiele starsi od Wallego. On miał szesnaście lat, oni wyglądali na dwadzieścia. Rozglądali się zdezorientowani, trzymając w ustach dopiero co zapalone papierosy. Wciąż nie rozumieli, dlaczego dachówka roztrzaskała się o beton i dlaczego w ich stronę poleciały dwa kamienie.

      – Świńskie ryje! – wrzasnął Walli. – Gówniane łby! Wasze matki to dziwki!

      Wtedy go zobaczyli. Znajdował się o sto metrów od nich, był widoczny pomimo mgły. Gdy tylko wypatrzyli napastnika, ruszyli w jego stronę.

      Zaczął się wycofywać.

      Tamci zerwali się do biegu.

      Walli СКАЧАТЬ