Название: Kajś
Автор: Zbigniew Rokita
Издательство: PDW
Жанр: Языкознание
Серия: Sulina
isbn: 9788381911054
isbn:
Hans cierpliwie czeka. Latem 1926 roku Else bierze go sobie za męża. Fräulein Kieslich staje się Frau Hajok. Urban patrzy, jak dzieci wyfruwają mu z gniazda: Elisabeth, Martin, Peter, Alois, Anna, Marie, Franz i Albina, co mu zupę do lasu nosiła. W składziku przy garażu w naszym domu, odkąd pamiętam, leży sporych rozmiarów ślubna fotografia Elisabeth i Johanna w dużej ramie. Są na niej tylko ich twarze. Mój pradziadek ma białą muchę i mały wąsik. Lata później nazywany będzie wąsem à la Hitler, teraz jest szalenie popularny. Wraz z upadkiem starego świata w zapomnienie odchodzi rozłożyste, podkręcane na końcach wąsisko à la kajzer, które na jedynym zachowanym zdjęciu zdobi twarz Urbana Kieslicha.
Na zdjęciu nowożeńcy się uśmiechają. Else dobrodusznie, ledwo zauważalnie, Hans nieco łobuzersko, półgębkiem. Nazwisko Hajok oznacza wszak pierona, awanturnika. Może ma to jakieś znaczenie. A może nie ma żadnego.
Zdjęcie ślubne Else i Hansa Hajoków, 1926
Źródło: archiwum rodzinne autora
Elisabeth zamieszkuje w wiosce Johanna, Richtersdorfie, późniejszej Wójtowej Wsi. Choć dla niej to żadne przenosiny. Jedna wioska płynnie przechodzi w drugą, do rodzinnego domu panna młoda ma parę minut. Wójtowa Wieś to położona nad rzeczką Ostropką ulicówka, która łączy Ostropę z centrum miasta, a gliwiczanie upodobali sobie wójtowskie kąpielisko i pola na miejsce zabaw, pikników oraz rekreacji. Nowożeńcy wprowadzają się do domu przy Passonstrasse, dzisiejszej ulicy Wójtowskiej.
Mój najstarszy sąsiad z Wójtowej Wsi, dziewięćdziesięciolatek – woli nie podawać imienia, nazwijmy go Fryderyk – opowiada mi, że przed wojną mówiono tu czasem po śląsku, czasem po niemiecku. Msze w farze, którą dopiero co zbudowano na wzgórzu Hermanna, ksiądz odprawiał raz po niemiecku, raz po polsku. Prababki rzeczonego sąsiada, Konstantyna i Johanna, zupełnie nie potrafiły się ze sobą porozumieć, a było to jeszcze przed I wojną: Konstantyna mówiła tylko po śląsku, Johanna – tylko po niemiecku. A bardzo się lubiły. Gdy więc były same, uśmiechały się do siebie bezsilnie w milczeniu. Gdy zaś pojawiał się ktoś, kto znał oba języki, sadzały go i długo rozmawiały ze sobą przez tłumacza. Tak tu kiedyś było.
Lubię te nazwy – Wójtowa Wieś, ulica Wójtowska. To jedne z niezliczonych śląskich nazw kryjących w sobie tajemnice, w których znalazły schronienie słowa zakazane w Polsce Ludowej, niezrehabilitowane w Polsce demokratycznej. Według jednej z legend w XIII wieku rządził tu wójt Richter, który część swoich dóbr rozdał ośmiu uboższym gospodarzom. Tak miał narodzić się Richtersdorf – wieś Richtera.
Zagroda we wsi Richtersdorf, lata 30.
Fot. Paul Otto Schau / Śląska Biblioteka Cyfrowa
Wójt Richter został ocenzurowany natychmiast po II wojnie. Powojenna nazwa nawiązuje do niego, ale dyskretnie, jest ukryty, ale tuż pod powierzchnią, wspomniany, jednak niezupełnie. Ulice poniemieckiego Śląska roją się od zakonspirowanych wójtów, wójtów wyklętych, trucheł, które ledwo przysypano. Gdy w Drachu Szczepana Twardocha Josef Magnor, idąc z gliwickiego dworca, zbliżał się do mojego rodzinnego domu, coraz bardziej wstrzymywałem dech: Wilhelmstrasse, Ring, Teuchertstrasse, Ostropka i nagle… Gillnersdorf. A powinno być Richtersdorf. Piszę do autora. Odpowiada: „To głupi błąd – jeden z bohaterów pierwotnie nazywał się Richter, potem, o ile pamiętam, zmieniłem mu nazwisko na Gillner i zrobiłem to automatem w moim programie – i jak widać program zmienił również niemiecką nazwę Wójtowej Wsi”. Pomyślałem wtedy, że może nad wójtem Richterem wisi klątwa i mimo najlepszych chęci trzeba o nim milczeć.
15
Ślązacy po polskiej stronie muszą imać się różnych prac, szczególnie gdy w 1929 roku wybucha wielki kryzys. Jedni stają się biedaszybnikami, inni przemytnikami. Na Górnym Śląsku i wcześniej kwitł szmugiel, tyle że przed I wojną szmuglowano między Rosją, Austrią i Niemcami, a teraz rubież przesunęła się o dwadzieścia kilometrów. Jadę do serca obszaru przemysłowego zobaczyć, czy po szmuglu i dawnej granicy coś pozostało.
Z zabrzańskiego placu Wolności na tę niegdysiejszą granicę można dziś dojechać tramwajem numer jeden. Plac jest zdziadziały, niedawno zwinął się stąd nawet McDonald’s. Trudno dać wiarę, że po podziale to w tym miejscu miało powstać centrum megalopolis. Zabrze – wówczas Hindenburg (nazwane tak w 1915 roku, na cześć bohatera wojennego i późniejszego prezydenta Paula von Hindenburga) – dopiero debiutuje jako miasto. Prawa miejskie otrzymuje w 1922 roku, do tego czasu jest największą, liczącą przeszło pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, wsią Europy. Megalopolis ma być trójmiastem złożonym z Hindenburga, Beuthen i Gleiwitz, przeciwwagą dla części polskiej, ma ją rozłożyć na łopatki, przyćmić te wszystkie Siemianowice, Mysłowice, Katowice. Na głównej ulicy Gliwic do dziś stoi fontanna z trzema tańczącymi faunami, których bałem się jako dziecko. Według gliwickiej pamięci trzy stwory w zamyśle budowniczych symbolizowały trzech burmistrzów, którzy mieli stworzyć górnośląskie trójmiasto.
Elektrownia w Beuthen (obecnie Elektrociepłownia Szombierki), 1930–1935
Źródło: fotopolska.eu
Polacy starają się dotrzymać Niemcom kroku. I jedni, i drudzy dbają, aby ich części Górnego Śląska były wizytówkami ich państw. Sąsiedzi sięgają głęboko do kieszeni, inwestycje płyną szerokim strumieniem, przybywa mieszkańców, zjeżdżają się czołowi architekci, wznoszą wspaniałe budynki, choćby zabrzański Admiralspalast (dziś opuszczony), gliwicki Haus Oberschlesien (spalony przez Sowietów), katowickie Muzeum Śląskie (rozebrane przez nazistów).
Z tramwaju wysiadam w zabrzańskiej dzielnicy Zaborze i idę w stronę dzielnicy Pawłów, na granicę. Wchodzę w plątaninę zaniedbanych uliczek, tam stoi pustostan, jeden, drugi, tu i ówdzie odpada tynk, domy można obierać ze skorupki jak jajka. Przygnębiająco. Opowie mi o tym pochodzący stąd Zygmunt Holewa.
– Zaraz za Pszczyńską, nie wiem, czy pan tam wie. A szedł pan stamtąd. O, to tam było tak zwane czternoste, bo tam jest czternaście ulic, w kształcie podkowy. Smutne dziś takie, do wyburzenia – mówi godzinę po moim przyjeździe, już w pawłowskim domu w Polsce, gdy siedzimy we trójkę z nim i jego żoną Klaudią. – I tam były sklepy: spożywcze, z materiałami, budowlane, rozmaite. Górnik z Polski mógł wydać marki, które zarobił na kopalni w Niemczech, a górnicy z Pawłowa chodzili pracować do niemieckiej kopalni, tu zaraz, kilometr za granicą.
Mijam czternaście ulic, na których kilkadziesiąt lat temu tętniło przygraniczne życie. Dochodzę do ostatniego budynku, widziałem go na przedwojennej fotografii. Mieścił się tu niemiecki dom celny. Dwa wejścia, jednym petent zapewne wchodził, drugim wychodził.
Bo domy celne pozostawały, choć dziś СКАЧАТЬ