Kajś. Zbigniew Rokita
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kajś - Zbigniew Rokita страница 6

Название: Kajś

Автор: Zbigniew Rokita

Издательство: PDW

Жанр: Языкознание

Серия: Sulina

isbn: 9788381911054

isbn:

СКАЧАТЬ wiele nie wiedzą. Polska jest plotką. Polska się rozstrzyga, nie wiadomo, na co się głosuje.

      Górny Śląsk nigdy jeszcze nie był tak rozpolitykowany. Dyskutuje się w kopalniach, hutach, antryjach, na rynkach, placach, w sieniach, wszędzie. Ślązacy muszą się dobrze namyślić, bo to pierwsza taka granda. Zawsze to wielcy panowie strugali, gnietli i zmiatali tutejsze granice, teraz dziwi, że chcą poznać zdanie Pyjtra z Kieferstädtel czy Trudy z Pilchowitz. I choć walka toczy się tu przede wszystkim o przemysł i ziemię, to zdania dwóch milionów Ślązaków nie będzie można puścić zupełnie mimo uszu.

      Wspomnień o podziałach, które przebiegały w poprzek rodzin, zachowało się całe mnóstwo. Najbardziej działa mi na wyobraźnię wzmianka polskiego działacza niepodległościowego Józefa Syski o rodzinie, w której matka była Niemką i przekonywała dzieci do Niemiec, a ojciec Ślązakiem ducha polskiego i przekonywał je do Polski. Zwolennicy jednej i drugiej opcji żyli razem od pokoleń i długo nie wiedzieli, że mają różne zdania, bo długo ich mieć nie musieli i nie mieli. Różne zdania w tej sprawie to nowa moda, franca, która dopiero się przypałętała.

      8

      Czytając o plebiscycie, trafiam na książkę Osiem wieków Ostropy pod redakcją Piotra Góreckiego, a tam – na ślad rolnika Josefa Krauthakela. Josef urodził się w 1839 roku i pochodził z obrosłej legendami „germańskiej” osady Schönwald (dziś część Gliwic o nazwie Bojków). Jedynej na przemysłowym Śląsku w pełni niemieckiej wsi. Za plebiscytu i później wioska pokazywana jest jako dowód na germański rodowód Śląska.

      Jej mieszkańcy przybywają na Górny Śląsk z głębi Niemiec w średniowieczu. Na śląskie wsie osadników trafia na przestrzeni stuleci rój i na ogół rozpuszczają się w słowiańskim żywiole. Z schönwaldczykami jest inaczej. Tworzą zamkniętą społeczność, najczęściej zawierają małżeństwa między sobą i w ten sposób przez około siedemset lat, aż do 1945 roku, zachowają swój niespotykany nigdzie indziej średniowieczny dialekt.

      Według gliwickich wspomnień efektem ubocznym małżeństw między bliskimi krewnymi była spora liczba upośledzeń. Dziewiętnastowieczny schönwaldzki proboszcz, widząc genetyczną degradację parafian, skłaniał prawdopodobnie kawalerów, aby szukali sobie kobiet w sąsiednich wsiach. Jednym z tych, którzy ruszyli przed siebie, był dwudziestoparoletni rolnik Josef.

      Nie wiemy, czemu Josef opuścił znane i poszedł w nieznane, czy pytał też o panny na wydaniu w położonych bliżej Deutsch Zernitz lub Knurowie, czy śpiewał, gdy szedł przez okoliczne pola.

      Wiemy, że doszedł do położonej kilka kilometrów na zachód Ostropy, do chałupy Koniecznych, którzy w okolicy gospodarzyli od zamierzchłych czasów. Wkrótce, w 1862 roku, w małym drewnianym ostropskim kościółku świętego Jerzego Josef ożenił się z dziewiętnastoletnią Marianną Konieczną, ratując w ten sposób schönwaldzkie geny przed poplątaniem. Wszystko to działo się, choć schönwaldczycy polskojęzycznych Ślązaków nazywali pouscher Dreck, polskim dziadostwem.

      Od mojej babci wiem, że praprababka Johanna, żona Urbana, jako panna nosiła nazwisko Krauthakel. Wertuję książkę Góreckiego, stare parafialne księgi zgonów i narodzin, portale genealogiczne. Tak, wszystko się zgadza: praprababka Johanna Kieslich to córka Marianny i Josefa Krauthakelów.

      Nagle w mojej głowie Johanna, moja prywatna Rzepicha, z postaci półlegendarnej staje się postacią historyczną. Okazuje się półschönwaldką, córką Josefa z Schönwaldu. Dzięki niej mogę podpiąć się pod mikroskopijną schönwaldzką cywilizację, o której mało kto już dziś pamięta, i skomplikować nieco swoją tożsamość. Od teraz jest bardziej dożarta. Postanawiam zaadoptować Krauthakelów i pamiętać o nich. Zastanawiam się, czy w dobie plebiscytu półschönwaldka Johanna i powstaniec śląski Urban spierali się ze sobą. Czy byli matką Niemką, która przekonywała dzieci do Niemiec, i ojcem Ślązakiem ducha polskiego, który przekonywał je do Polski?

      W księdze zgonów parafii ostropskiej z 1874 roku znajdę później jeszcze wzmiankę o śmierci urodzonego w 1799 roku Clemensa Krauthakela, ojca Josefa. Widać syn zabrał do siebie na starość mojego prapraprapradziadka – zabrał, jak to się tu mówi, na wycug. Wertuję dalej, ale wcześniejsze pokolenia będą już tylko dziwnymi imionami zapisanymi trudnym do odczytania gotykiem, o których nigdy niczego się nie dowiem. Tutaj tak daleka pamięć to i tak trudno osiągalny luksus.

      9

      Jest wieczór 20 marca 1921 roku, właśnie zakończył się plebiscyt. Tłumy na ulicach czekają na obwieszczenie, jaka będzie przyszłość. Warszawa kilkadziesiąt godzin temu uchwaliła konstytucję i podpisała pokój z Sowietami – zdążyła (Korfanty twierdzi, że gdyby w dniu plebiscytu Polska wciąż prowadziła wojnę, na Śląsku kosztowałoby ją to setki tysięcy głosów – ludzie nie chcieliby głosować za pójściem w kamasze). Rzeczpospolita wyrysowała sobie już własny kontur, cały poza Śląskiem.

      Zewsząd drze się polskość i niemieckość. Agitatorzy nie dbają dziś o niuans, kreślą obraz szerszy, dowodzą, który naród jest dobry, a który zły. Aby nie zaprzątać zbytnio rozmiłowanych w konkrecie śląskich głów, operują lakonicznym słowem i sugestywnym obrazem, a do rozstrzygnięcia dylematów z zakresu historiozofii i bogactw kopalnych służą im słowa „nigdy”, „zawsze” oraz „każdy”. Argumenty upychają na ulotkach i plakatach, które słowiańscy i germańscy chłopcy rozwożą na jednośladach. Jedni plakaty naklejają, inni oblewają nieczystościami, zrywają bądź zaklejają.

      W lokalu każdy Ślązak otrzymał dwie karty. Tak uzbrojony stanął przed urną i koszem. Jedną wrzucał tu, drugą tam. Karta czerwona to Niemcy, biała to Polska. Gdy któryś umieszczał w urnie czerwoną, rosła szansa, że będzie germanizowany. Jeśli odwrotnie – że go spolonizują. Urban zagłosował za Polską. Jak zagłosowała Johanna, nie wiemy.

      W dniu plebiscytu Wania ma dziewięć lat. Nie wiem o nim zbyt wiele. Wiem, że urodził się w małej wiosce Unarokowo nad rzeką Czechrak na pograniczu Kubania i Adygei na Kaukazie Północnym w Imperium Rosyjskim. Wiem, że jego ojciec na imię ma Afanasij, a chłopaka nazwano po dziadku. Wiem też, że Iwan Afanasjewicz Rudenko, bo tak brzmi jego pełna godność, za ćwierć wieku przesądzi o dalszych losach mojej rodziny. Ale dziś nie może jeszcze mieć o tym pojęcia ani on, ani Urban Kieslich. Na razie więc zostawmy go w spokoju.

      Tymczasem są wyniki. Frekwencja blisko stuprocentowa. Wygrywają Niemcy.

      Otrzymują sześćdziesiąt procent głosów w regionie, w którym sześćdziesiąt procent mieszkańców mówi po polsku. Zawiodły rachuby, w których utożsamiano język z narodem, naród z przywiązaniem do państwa.

      Co do zasady miasta ciągną bardziej do Niemiec (Opole – dziewięćdziesiąt pięć procent, Katowice – osiemdziesiąt pięć, Gliwice – blisko osiemdziesięciu, Bytom i dzisiejszy Chorzów – około siedemdziesięciu pięciu), wieś do Polski. Na Górnym Śląsku jest odwrotnie niż w Galicji Wschodniej, o którą Polacy tłuką się z Ukraińcami – tam z grubsza w miastach przewagę mają Polacy (i Żydzi), na wsiach – Ukraińcy. W wojnach takich jak polsko-ukraińska czy polsko-niemiecka o Górny Śląsk żadna ze stron nie ma racji oraz obie ją mają. To wojny, które dla wszystkich stają się przegrane w momencie, gdy w ogóle pojawia się potrzeba wyrażenia racji.

      W Schönwaldzie Berlin otrzymał poparcie najwyższe spośród wiosek na przemysłowym Śląsku: dziewięćdziesiąt osiem procent. W Ostropie odwrotnie – najwięcej, bo sześćdziesiąt procent, chciało do Polski6.

      Plebiscyt СКАЧАТЬ