Название: Bóg Imperator Diuny
Автор: Frank Herbert
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежная фантастика
Серия: s-f
isbn: 9788381887786
isbn:
– Nowy jest już w drodze – zapewnił Moneo.
O ty, który po co najmniej czterech tysiącach lat pierwszy natkniesz się na moje kroniki, miej się na baczności. Nie czuj się uhonorowany pierwszeństwem odczytania rewelacji z mojej ixańskiej składnicy. Sprawi ci to wiele bólu. Jeśli nie liczyć kilku spojrzeń niezbędnych, by się upewnić, że Złoty Szlak trwa, nigdy nie chciałem spoglądać poza te cztery tysiąclecia, nie jestem więc pewny, co mogą oznaczać dla twoich czasów wydarzenia opisane w tych dziennikach. Wiem tylko, że moje dzienniki poszły w niepamięć, a wspomnienia wydarzeń w nich przedstawionych zostały wypaczone w ciągu epok. Zapewniam cię, że możliwość zaglądania w przyszłość staje się nudna. Nawet bycie bogiem, a ja byłem tak postrzegany, może być nieskończenie nudne. Nieraz myślałem, że to święte znudzenie jest wystarczającym powodem wynalezienia wolnej woli.
– napis na składnicy w Dar-es-Balat
„Jestem Duncanem Idaho”.
To było prawie wszystko, co chciał wiedzieć na pewno. Nie podobały mu się wyjaśnienia Tleilaxan, ich historie. Przecież Tleilaxan zawsze się bano. Nie dowierzano im i bano się ich.
Sprowadzili go na tę planetę w małym wahadłowcu Gildii, wkraczając w strefę zmierzchu wraz z zielonym błyskiem słonecznej korony na horyzoncie, gdy zagłębiali się w cień. Port kosmiczny nie wyglądał wcale jak ten zapamiętany. Był większy i otoczony pierścieniem obcych budowli.
– Jesteście pewni, że to Diuna? – spytał.
– Arrakis – poprawił go członek tleilaxańskiej eskorty.
Przewieźli go w zamkniętym pojeździe naziemnym do tego budynku gdzieś w mieście, które nazywali Onn, nadając głosce „n” dziwną nosową modulację. Zostawili go w pokoju, który był kwadratem, czy raczej sześcianem o boku trzech metrów. Nie było w nim lumisfer, ale jarzył się cały ciepłym, żółtym światłem.
„Jestem gholą” – powiedział sobie.
Był to dla niego wstrząs, ale musiał w to uwierzyć. Świadomość, że żyje, skoro wiedział, że zginął, była wystarczającym dowodem. Tleilaxanie pobrali komórki jego martwego ciała i wyhodowali z nich zarodek w jednej ze swoich kadzi aksolotlowych. Potem zarodek ów stał się ciałem w procesie, wskutek którego czuł się obco w tym ciele.
Przyjrzał się sobie. Był ubrany w ciemnobrązowe spodnie i bluzę z grubej tkaniny drażniącej skórę. Oprócz ciała było to wszystko, co mu dali. To skąpstwo mówiło coś o prawdziwej naturze Tleilaxan.
W pokoju nie było żadnych sprzętów. Wprowadzili go przez jedyne drzwi, pozbawione od wewnątrz klamki. Przyjrzał się sufitowi, ścianom i drzwiom. Mimo bezosobowego charakteru tego miejsca czuł, że jest obserwowany.
– Przyjdą po ciebie kobiety ze straży imperialnej – powiedzieli i odeszli, uśmiechając się chytrze do siebie.
Tleilaxańska eskorta czerpała sadystyczną przyjemność z przedstawiania swych możliwości zmiany kształtu. Nie mógł odgadnąć, jaką postać pokażą mu za chwilę ich plastyczne i płynne ciała.
„Przeklęci maskaradnicy!”
Wiedząc o nim wszystko, wiedzieli oczywiście, jak odrażający wydają mu się zmiennokształtni.
Czy mógł wierzyć w cokolwiek, co wyszło od maskaradników? Czy można wierzyć choćby w jedno ich słowo?
„W moje imię. Znam swoje imię”.
Miał też wspomnienia. To one wywołały wstrząs, który przywrócił mu świadomość. Powszechnie uważano, że ghole są niezdolni do odzyskania pierwotnej osobowości. Tleilaxanie dokonali tego jednak, a on musiał w to uwierzyć, bo rozumiał, jak to osiągnęli.
Wiedział, że na początku był w pełni uformowanym gholą, dorosłym ciałem bez imienia i wspomnień – palimpsestem, na którym Tleilaxanie mogli napisać prawie wszystko, co chcieli.
„Jesteś gholą” – mówili.
Przez długi czas było to jego jedyne imię. Ghola został, niczym podatne dziecko, uwarunkowany, by kogoś zabić – kogoś tak podobnego do prawdziwego Muad’Diba, któremu służył i którego podziwiał, że mógł to być tylko inny ghola, jak podejrzewał Idaho. Gdyby to wszakże była prawda, skąd wzięli oryginalne komórki?
Coś w komórkach Idaho zbuntowało się wówczas przeciw zabiciu Atrydy, kiedy ujrzał, że stoi z nożem w ręku przed tym związanym rzekomym Paulem wpatrującym się w niego z gniewem i przerażeniem.
I wtedy jego świadomość wypełniły wspomnienia. Pamiętał i gholę, i Duncana Idaho.
„Jestem Duncanem Idaho, mistrzem miecza Atrydów”.
Chwytał się tego wspomnienia, stojąc w żółtym pokoju.
„Zginąłem, broniąc Paula i jego matki w siczowej jaskini pod piaskami Diuny. Wróciłem na tę planetę, ale to już nie Diuna. Teraz to tylko Arrakis”.
Przeczytał skróconą historię dostarczoną mu przez Tleilaxan, ale w nią nie uwierzył. „Ponad trzy i pół tysiąca lat?” Któż by uwierzył, że jego ciało istnieje po takim czasie? Chociaż… z Tleilaxanami było to możliwe. Musiał ufać swoim zmysłom.
– Było ciebie wielu – powiedzieli mu instruktorzy.
– Ilu?
– O tym cię poinformuje sam Pan Leto.
„Pan Leto?”
Historia Tleilaxan mówiła, że jest nim Leto II, wnuk tego Leto, któremu Idaho służył z fanatycznym oddaniem. Ale ów drugi Leto (jak mówiła historia) stał się czymś… czymś tak dziwnym, że Duncan stracił nadzieję na zrozumienie tej przemiany.
Jak człowiek może powoli przemieniać się w czerwia pustyni? Jak myśląca istota może przeżyć ponad trzy tysiące lat? Wykluczały to nawet najbardziej fantastyczne przewidywania dotyczące geriatrycznej przyprawy.
„Leto II, Bóg Imperator?”
Nie wolno wierzyć historii Tleilaxan!
Idaho przypomniał sobie jakieś dziwne dziecko, właściwie bliźnięta, Leto i Ganimę, potomstwo Paula i Chani, która zmarła, wydając je na świat. Historia Tleilaxan donosiła, że Ganima zmarła po życiu względnie normalnej długości, tymczasem Bóg Imperator Leto żył i żył, i żył…
– To tyran – mówili instruktorzy Idaho. – Kazał nam cię stworzyć w naszych kadziach aksolotlowych i wysłać mu na służbę. Nie wiemy, co się stało z twoim poprzednikiem.
„I oto tu jestem”.
Idaho raz jeszcze przebiegł wzrokiem po pozbawionych wyrazu ścianach i suficie.
Słaby dźwięk СКАЧАТЬ