Название: Paragraf 148
Автор: Jacek Ostrowski
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежные детективы
isbn: 9788363842932
isbn:
Zegar w jadalni wybił godzinę jedenastą. Mężczyzna odstawił kieliszek, zerknął na butelkę – była prawie pusta – wystarczy na dziś. Z trudem dźwignął się z kanapy i chybocząc na nogach, poczłapał do łazienki.
Kiedy Lewandowska opuściła mieszkanie Jarzębowskiego, miasto spało. U zbiegu Tumskiej i Kwiatka zobaczyła milicyjny patrol, podążał w jej kierunku. Od razu poczuła się pewniej, bo nie jest miło o tej porze włóczyć się po starówce. Co rusz zdarzały się napady rabunkowe, może miesiąc wcześniej jakiś przechodzień zaliczył kosę pod żebrem, a innemu pokancerowano twarz kastetem. Mieszkała tu od zawsze, znała tutejszych meneli, oni ją też, ale czasem zdarzali się zamiejscowi, a ci mogli być niebezpieczni.
Szła ulicą Grodzką, kiedy w pewnym momencie z jednej z bram niespodziewanie wynurzył się jakiś oberwaniec ubrany w długą ciemną kapotę. Wystraszyła się jego widoku. Miał już nieźle wlane, bujał się na nogach niczym marynarz tuż po zejściu na ląd, z trudem utrzymywał równowagę.
– Spokojnie, pani mecenas. To ja, Staszek Kosiński, tydzień temu wyszedłem z pudła.
Kiblował za pobicie, prosta sprawa. Broniła go z urzędu. Miał bardzo nieprzyjemną, chropowatą barwę głosu, po nim by go wszędzie rozpoznała.
– Co ty tu robisz? – zdziwiła się.
– Ma pani może szlugi? Cholernie chce mi się zajarać, a nie mam szmalu.
Sięgnęła do torebki. Wcisnęła mu w rękę całą paczkę ekstra mocnych i chciała się oddalić. Przytrzymał ją za ramię.
– Niech pani poczeka – bełkotał jej do ucha. – Pani jest porządna kobita, nie olała mnie, pani nie gardzi takimi jak ja i dlatego podzielę się tym, co wczoraj na melinie zahaczyło się o moje uszy. Jakiś frajer rozpytuje o panią. Źle mu z oczu patrzy, proszę na siebie uważać.
Zuza lekceważąco machnęła ręką.
– Nie pierwszy i nie ostatni, pewnie były klient, ale dziękuję za ostrzeżenie.
– Pani mecenas, to nie jest zwykły facet. Franek z nim rozmawiał, wystraszył się go, a on mało kogo się boi. Niech pani uważa.
– Franek?
– Franek to mój fumfel z podwórka, jeszcze jako małe gnojki razem graliśmy w mosy i zośkę, pierwsze flaszki razem opróżnialiśmy. Wierzę mu jak bratu, a może i bardziej. O kurwa, psy idą od Tumskiej. Spadam stąd, bo jeszcze mi odwieszą zawiasy.
Kosiński tak jak wcześniej niespodziewanie się wyłonił z cienia pobliskiej bramy, tak teraz rozpłynął się w mroku.
Zuza ciut zaniepokojona rozejrzała się po ulicy. Przy witrynie MPiK-u stało dwóch milicjantów, poza tym pusto.
„Znów jakiś sukinsyn ukradł żarówkę. Dawniej to by za to łapę ucięli. Czy to się nigdy nie skończy?”
Lewandowska wspinała się schodami zupełnie po omacku. W końcu dotarła na drugie piętro. Sięgnęła do torby po zapałki, inaczej za żadne skarby nie trafiłaby kluczem do zamka. Już dawno temu obiecała sobie, że wezwie elektryka i zleci mu założenie nad wejściem zakratowanej lampy. Może wtedy żarówka oprze się lepkim rękom sąsiadów.
Przez przedpokój przecisnęła się z trudem, bo ktoś wystawił tam zepsutą pralkę. Jak można być takim bezmózgowcem? Łazienka znów była zajęta. W odruchu bezradności Zuza szarpnęła klamką.
– Już wychodzę. – Usłyszała głos Borkowskiej.
– Szlag by to wszystko trafił! – Zuzannie puściły nerwy. – Pierdolona komuna! We własnym mieszkaniu nie mogę się wysikać, kiedy chcę! Zabierzcie w końcu z holu tę starą franię, bo przejść się nie da! Zero pomyślunku, ale co tu się dziwić! To się dziedziczy, przenosi w genach, a tu nie ma po kim.
Klnąc na głos, wróciła do mieszkania, a właściwie do tego, co z niego zostało po rozgrabieniu – do dwóch pokoi, pozostałości po czasach świetności.
Płaszcz rzuciła na krzesło i podeszła do dużego lustra wiszącego na drzwiach szafy. Ta twarz mało przypominała tę sprzed kilku lat. Zmieniła się przez ostatnie lata, postarzała. Cera zszarzała jej od papierosów, pod oczami pojawiły się worki, czyli blizny alkoholowe, jak mawiała. Kąpiele, wino i miłość niszczą nasze ciała, lecz to one sprawiają, że żyjemy! Zawsze to jakieś pocieszenie. Zatem nie ma czego żałować.
– Maszkara! Maszkara!
Spojrzała na papugę. Ta siedziała na drążku i przekrzywiała głowę na bok, łypiąc na nią jednym okiem. Tym razem miała rację, ale nie powinna jej tego wypominać. Cisnęła w nią butem. Nie trafiła. Mokasyn uderzył w ścianę i spadł z łoskotem na podłogę. Zuza sięgnęła po papierosy i notatnik, rzuciła się na kanapę. Musiała to wszystko jeszcze raz przeczytać.
Deszczyk delikatnie siąpił, zegarki wskazywały godzinę siódmą. Kostrogaj – peryferyjna, przemysłowa dzielnica Płocka – zaczynał tętnić życiem. Z nadjeżdżających jeden za drugim autobusów wysiadali pracownicy okolicznych zakładów. Otwierano biura, hale produkcyjne, słychać było uruchamiane silniki dźwigów i suwnic.
Nadjechała Zuza Lewandowska, jej petka, głośno pyrkocząc, zaparkowała na trawniku vis-à-vis bramy wjazdowej do ZOM-u. Mecenaska wyciągnęła z kieszeni płaszcza pogniecioną paczkę ekstra mocnych. Chwilę ją wygładzała, sięgnęła po papierosa. Był rozdarty, wzięła więc drugiego. Wyprostowała go w palcach i zapaliła, zaciągnęła się zachłannie. Głowa pękała jej od wczorajszego koniaku. Trudno, musi jakoś to przetrwać. Dlaczego nie łyknęła aspiryny? Byłoby łatwiej, a tak to cierp ciało, gdy się z alkoholem zagalopowało.
Przeszła przez ulicę, zaczęły się wertepy, łatwo było tu wpaść w kałużę lub, co gorsza, utknąć w grząskim błocie. Za płotem zobaczyła długi rząd śmieciarek czekających na wyjazd w trasę. Butem przygasiła peta i udała się w kierunku niedużego baraku z okratowanymi oknami. Tu pewnie urzęduje dyspozytor – zasięgnie języka bezpośrednio u źródła.
Weszła do środka, a tam tłum robociarzy w waciakach i gumowcach, otoczonych aurą aromatu niedomytych ciał, papierosów i cuchnącego odzienia. W pierwszym odruchu chciała się cofnąć, ale stanęła grzecznie w kolejce tak jak wszyscy i czekała. Była tu jedyną kobietą, więc samcze oczy natychmiast skierowały się na nią. Słyszała ciche, niezbyt jej pochlebne komentarze, żarty, śmiechy. Nie zważała na to, to tylko szczekające kundle, nawet niewarte kopnięcia. Przyszła kolej i na nią. Stanęła twarzą w twarz z mężczyzną w kremplinowym fioletowym garniturku. Zza sterty papierów rzucił jej pytające spojrzenie.
– Szukam СКАЧАТЬ