Название: Paragraf 148
Автор: Jacek Ostrowski
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежные детективы
isbn: 9788363842932
isbn:
Jedynie skinęła głową.
– Jesteście zameldowani w Płocku przy ulicy Słonecznej siedemnaście?
– Tak.
– Od jak dawna tu mieszkacie?
– Trzy lata, jutro mamy rocznicę ślubu. Nie zabiłam Andrzeja, ja go kocham. Boże, kto mógł to zrobić? Bez niego już nie chcę żyć – wyrzuciła z siebie drżącym głosem i od nowa wybuchła płaczem.
Jarzębowski odczekał chwilę, po czym podniósł się z krzesła i podszedł do kobiety, nachylił się nad nią i wcisnął jej dyskretnie w dłoń kartkę z nazwiskiem.
– To twoje koło ratunkowe – rzekł.
Spojrzała na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Przecież to prokurator. Dlaczego chce jej pomóc? Może to jakiś podstęp?
Mężczyzna położył znacząco palec na ustach.
– Nic nie mów – szeptał jej do ucha. – Byłem aplikantem twojego ojca. Ta adwokat to moja przyjaciółka, jest dobra. W sytuacji, w jakiej się znalazłaś, nie masz dużego wyboru. Jeśli ja ci nie pomogę, to nikt nawet palcem nie ruszy w twojej sprawie. Dla milicji jesteś zabójczynią, podwójną zabójczynią. Kiedy ruszy na dobre ta bezduszna sądownicza machina, to przemiele cię, i to na amen, a na koniec wypluje sponiewieraną i gotową przyznać się do wszystkiego. Uwierz mi, bo wiem, jak to działa, siedzę w tym od lat.
– Ale ja nikogo nie zabiłam! To jakieś nieporozumienie. Kochałam męża – łkała Marta, co rusz przecierając oczy chustką.
– Wierzę, ale to mało. Potrzebny ci jest dobry adwokat i bardzo dużo szczęścia. Będzie dobrze, nie pozwolimy, żebyś zgniła w kryminale.
Uśmiechnął się życzliwie, poklepał ją delikatnie po ramieniu, chcąc dodać jej otuchy. Zgarnął swoje papiery do teczki i wyszedł.
Na korytarzu zderzył się z Mariańskim. Milicjant był zaskoczony jego widokiem.
– A obywatel co tu robi? O ile wiem, to zrezygnowaliście z prowadzenia tej sprawy? – spytał szorstko.
– O, znów jesteśmy na obywatel? Mało wódki razem wypiliśmy? Czyżby atak demencji? Może czas na emeryturę, może czas zwolnić miejsce jakiemuś młodemu jastrzębiowi? – zażartował Jarzębowski.
– Znacie przepisy! Nie możecie się komunikować z podejrzaną, chyba o tym wiecie?
– Wiemy, wiemy. Właśnie wychodziłem, obywatelu kapitanie, życzę owocnego śledztwa.
Wybiła godzina piętnasta. Miasto tętniło życiem, z zakładów pracy wysypał się tłum płocczan, mieszając się na ulicach z uczniami z okolicznych szkół. Na przystankach szturmowano drzwi autobusów, do sklepów spożywczych rzucono cytrusy i tworzyły się długie zakręcone ogonki. To miało trwać jeszcze blisko trzy godziny – później Płock zacznie się wyludniać, mieszkańcy zamkną się w swoich mieszkaniach, wejścia do sklepów zabarykadują stalowe, masywne kraty, a na ulicach próżno będzie szukać większej grupki przechodniów.
Prokurator Jarzębowski wsiadł do swojej warszawy i zamiast udać się do domu zjechał ulicą Rybaki prosto nad Wisłę. Pod mostem skręcił w lewo, w stronę basenu Budowlanych. Minął go, pojechał jeszcze sto metrów do końca drogi, zaparkował tuż przy starej, zdezolowanej petce. Już prawie nikt czymś takim nie jeździł, to był relikt minionej epoki wczesnego socjalizmu, protoplasta trabanta. Dalej, w chaszcze wikliny prowadziła jedynie wąska kręta ścieżka. Tu w dzikich nadbrzeżach Wisły amatorzy szczupaka, sandacza czy płoci czaili się na zdobycz, a wśród nich była jedyna kobieta – Zuza Lewandowska.
Przyjeżdżała tu od dzieciństwa, kiedyś z ojcem, a od kilku lat sama. Jarzębowski wiedział, gdzie szukać, i odnalazł ją bez trudu. Siedziała skulona na stołeczku rybackim, schowana w wysokich szuwarach, trzymała w ręku wędzisko, spojrzenie zakotwiczyła na spławiku tkwiącym nieruchomo na wodzie. Mężczyzna przysiadł na spróchniałym konarze, nędznej pozostałości po starej wierzbie.
Zuza nawet na niego nie spojrzała. Wciąż była skupiona na wędkowaniu.
– Coś kiepsko dziś biorą – zagaił po chwili Jarzębowski.
– Tak jak zawsze.
– Czy nie możesz po prostu iść do sklepu rybnego?
– Nie chodzi o jedzenie, tylko o samo łowienie. Niekiedy potrzebuję ciszy, a to jest jedyne takie miejsce. W domu mam hałaśliwą papugę, za ścianą wciąż się awanturującą patologię, a w pracy gadatliwych kolegów. Już nieraz ci to tłumaczyłam, ale widzę, że nigdy tego nie zrozumiesz, a może nieuważnie słuchałeś. Po co przyszedłeś? Tylko nie mów, że w celach towarzyskich.
– Mam dla ciebie klienta.
– Tylko po to zawracasz mi głowę? – zdziwiła się. – Nie wiesz, kiedy mam dyżur w kancelarii? Teraz jestem po pracy. O, chyba bierze!
Spławik zaczął dziwnie podskakiwać, coś go ciągnęło w dół i chwilami ginął w wiślanej toni. Zuza szarpnęła w górę wędziskiem. W świetle słońca leżącego na zachodnim nieboskłonie zabłysły złotem łuski zdobyczy. Płoć prosto z haczyka spadła do wiadra.
– Co z nią zrobisz? Bo przecież nie usmażysz? – spytał mężczyzna.
– Jak to co? – zaśmiała się. – Wykupi się, spełniając moje życzenie.
– Ale to tylko płotka. Nie widzisz?
– Jaka rybka, takie będzie życzenie. Co to za klient?
– Pewnie słyszałaś o dzisiejszym zabójstwie? Córka znanego kiedyś prokuratora wiozła w bagażniku zwłoki sekretarki męża, a jego samego zadźgała. Taka jest wersja oficjalna.
– Już mi się ta kobieta podoba, ma charakter. A jak brzmi wersja nieoficjalna?
– Jest w to wrabiana.
Zuza sięgnęła ręką do wiadra po rybę. Zręcznie chwyciła płotkę w dłoń i obdarowała wolnością, wypuszczając ją do Wisły.
– A życzenie?
– Właśnie je spełniła, wracamy do miasta.
Lewandowska złożyła stołeczek i zaczęła pakować wędziska.
– No, obywatelko, moja cierpliwość się kończy!
Mariański już chyba drugą godzinę starał się wyciągnąć z Marty przyznanie się do winy, a ona cały czas szła w zaparte. Nic nie widziała, męża nie zabiła i nie wie, skąd się wzięły zwłoki w jej samochodzie. Typowa śpiewka, znał to z innych przesłuchań. W pomieszczeniu o wymiarach dwa na dwa metry panowała duchota, powietrze przesiąknięte СКАЧАТЬ