Paragraf 148. Jacek Ostrowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Paragraf 148 - Jacek Ostrowski страница 2

Название: Paragraf 148

Автор: Jacek Ostrowski

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежные детективы

Серия:

isbn: 9788363842932

isbn:

СКАЧАТЬ głowie.

      – Wolne!

      Zuza nic nie rzekła, jedynie rzuciła jej nienawistne spojrzenie.

* * *

      Butelka pliski się przechyliła, trunek polał.

      Lewandowska siedziała na kanapie i obracała kieliszek w dłoni. Dopadła ją chandra. Lata mijały, a ona wciąż broniła jedynie drobnych opryszków, nie miała żadnych dużych spraw na koncie, choć była tak głodna sukcesów. Do dziś nie sprawdziła się jako adwokat i jako kobieta. Nie lubiła sukienek, chodziła w spodniach, nie cierpiała szpilek, choć buty uwielbiała, na nogach rosły jej kłaki, z którymi wciąż walczyła niczym Don Kichot z wiatrakami, piła na równi z mężczyznami, papierosy paliła najmocniejsze, włosy nosiła długie, ale tylko dlatego, że brakło jej cierpliwości na fryzjera.

      Często w takich momentach myślała o mamie – jej też się w życiu nic nie udało. Jaka matka, taka córka, powiadają.

      – Kurwa mać! Kurwa mać! Kurwa mać!

      To czerwona ara, Zuzanna dostała ją od klienta. Sukinsyn zakpił sobie z niej, i to w żywe oczy – papudze ofiarował papugę, w dodatku w znienawidzonych przez nią barwach. Oryginalne podziękowanie za kawał dobrej roboty, za wybronienie go od pudła za czyn z artykułu 152, czyli nieumyślne spowodowanie śmierci człowieka. Owszem, ten ptak to cenny prezent, ale kłopotliwy. Ary na wolnym rynku kosztowały krocie, tylko po cholerę była jej ta czerwona papuga? Początkowo trzymała ją w kancelarii, ale wspólnicy pieklili się, bo ptaszysko nie dawało im pracować, kłapało dziobem na lewo i prawo. W końcu dali jej ultimatum: albo oni, albo ptaszysko. Wolała ich, więc chcąc nie chcąc zabrała ptaka do domu.

      – Kurwa mać, Zuza! Kurwa mać, Zuza! – krzyczała ara.

      – Zamknij się w końcu!

      – Zamknij się! Zamknij się!

* * *

      Tego dnia było bardzo zimno. Powiało od północy mroźnym arktycznym powietrzem i to wystarczyło, żeby w jednej chwili zmienić zieleń przyrody w sterty brunatnych obumarłych roślin. Nikt tego jeszcze nie uprzątnął, wszędzie na chodnikach, trawnikach, jezdni zalegały tony mokrych pożółkłych liści, a silny wiatr przewalał je z miejsca na miejsce.

      Słońce już dawno zaszło. Płock sprawiał wrażenie miasta kompletnie wyludnionego, chodniki puste, a jedynie jezdnią przejeżdżały nieliczne samochody.

      Słoneczną – długą, choć wąską uliczką willową – przemykała skulona postać. Była to kobieta. Zdradzały ją zarówno jej figura, jak i charakterystyczny stukot obcasów damskich butów. Latarnie skąpo oświetlały ulicę, z półmroku wynurzały się jedynie kontury domów, wiatr wył, psy ujadały, klekotały poluzowane rynny, gdzieś z oddali doszedł łoskot przewracającej się stalowej beczki. Kobieta co rusz przystawała i oglądała się za siebie, tak jakby czuła czyjś oddech na plecach. Próbowała biec, ale po chwili przystawała, dysząc ciężko. Zatrzymała się u zbiegu ulicy Słonecznej ze Słowiczą.

      W głębi ogrodu stał dom, nieduży, parterowy, przykryty ciężką glinianą dachówką, w świetle pobliskiej latarni błyszczała jej świeża politura. W oknach się świeciło. Kobieta ponownie się rozejrzała, po czym naparła dłonią na furtkę. Zawiasy zaskrzypiały i nieznajoma weszła na posesję. Udała się na tył willi. Znała ten teren, wiedziała, gdzie jest wejście. Ponownie zaskrzypiały zawiasy furtki – ktoś szedł w ślad za nią. Kobieta rzuciła się biegiem do przodu. Miała ledwie metr do szerokich, drewnianych drzwi. Wyciągnęła rękę, chcąc chwycić kołatkę, ale zabrakło niedużo, kilku centymetrów. Tuż za nią jak spod ziemi wyrosła postać w długim przeciwdeszczowym płaszczu z kapturem skrywającym jej twarz. W świetle lampy zabłysło ostrze noża, stalowa klinga przecięła powietrze i z impetem wbiła się w plecy kobiety. Z ust ofiary wydobył się jedynie cichy jęk. Resztką sił chwyciła się kurczowo kołatki, ale po chwili puściła ją i osunęła się wolno na ziemię. Morderca tak jak się niespodziewanie zjawił, tak i teraz niepostrzeżenie rozpłynął się w mroku nocy. Wiatr wzmógł się, zawodził niczym tłum potępionych, żółto-brunatne liście opadały powoli na nieruchome ciało.

* * *

      W salonie grał telewizor, a na kanapie z głową wtuloną w poduszkę chrapał mężczyzna.

      – Idź otwórz, ktoś chyba puka do drzwi. – Z kuchni dobiegł kobiecy głos.

      Mężczyzna nawet nie drgnął, dalej spał w najlepsze.

      – Ktoś jest przy drzwiach. Andrzej, rusz się, bo ja mam utytłane ręce! – tym razem krzyknęła kobieta.

      Poskutkowało – chrapanie ucichło, a mężczyzna się poruszył, po chwili zaś otworzył oczy i przeciągnął się leniwie. Marta stała przy kanapie z rondlem w dłoni.

      – Znów śpisz? Nie można tak ciągle leżeć na kanapie. W piwnicach bałagan, że można się zabić, na schodach stoją jakieś pudła, a przy garażu oberwała się rynna i woda leje się na chodnik.

      – Idę już, idę.

      W końcu Andrzej dźwignął się z kanapy, włożył kapcie i mrucząc coś niezbyt cenzuralnego pod nosem, poszedł do przedpokoju. On nic nie słyszał. To pewnie wiatr hula po rynnach. Albo kot sąsiada. Wciąż się tu kręci i psoci. Weźmie w końcu kij i go pogoni.

      Otworzył jeden zamek, drugi, na końcu odciągnął zasuwę i pchnął drzwi. Przenikliwe zimno wdarło się do wnętrza domu. Za drzwiami, tak jak przypuszczał, nie było nikogo. Zamierzał je szybko zamknąć i wtedy jego wzrok spoczął na trawniku przed wejściem.

      Zobaczył leżącą kobietę. Długie kruczoczarne włosy częściowo zasłaniały jej twarz, ale poznał od razu. To jego sekretarka. Nie ruszała się. Co się jej stało? Zasłabła? Schylił się, żeby jej pomóc się podnieść, i wtedy ujrzał nóż tkwiący w jej plecach. Sam nie wiedząc czemu, chwycił za rękojeść i go wyrwał. Teraz dotarło do niego, że źle zrobił, i był tym przerażony. Boże, co począć? Złapał Grażynę pod pachy, wciągnął ją do domu i zamknął szybko drzwi.

      – Kto to był? – Usłyszał głos Marty, a w chwilę potem jej przerażający krzyk. Kobieta stała w progu kuchni oparta o futrynę. Przerzucała spojrzenie z ciała na nóż w ręku męża, z noża na ciało, wzrok zatrzymała na Andrzeju.

      – Jezu, coś ty zrobił?!

      – To nie ja! Marta!

      Wypuścił nóż z ręki i podszedł do żony, ale ona cofnęła się raptownie, była śmiertelnie wystraszona. Widziała świeżą krew na jego dłoniach.

      – Wiesz, jak było. Obudziłaś mnie i kazałaś mi otworzyć drzwi. Grażyna leżała na progu. Chciałem jej pomóc, ale ona już nie żyła.

      Mężczyzna miał łzy w oczach.

      – Uwierz mi – skomlał.

      – Nie żyje? Sprawdziłeś? Może tylko straciła przytomność. Wezwijmy karetkę.

      – Na sto procent, sprawdziłem tętno.

      – W takim СКАЧАТЬ