Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Komediantka - Władysław Stanisław Reymont страница 12

Название: Komediantka

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ to taki?…

      – Dyrektor nie mydlij, uwaaż… Tylko to nieostrożnie, tak na proscenium…

      – Mamy cię!… Udawałeś kryształ, mój bursztynie!… wołał jeden z towarzyszy, chudy, o ustach wiecznie skrzywionych i jakby ciekących żółcią i złośliwością.

      – Idź-że do dyabła, mój kochany!… ani mi się śniło!… pierwszy raz ją widzę…

      – Ładna kobieta!… Czegóż chce?…

      – Adeptka jakaś… chce się angażować.

      – Weź dyrektor. Ładnych kobiet nigdy nie jest za dużo na scenie.

      – Dosyć tych krowient ma dyrektor.

      – Ba, a chóry?…

      – Nie bój się, Władek, nie obciążają one budżetu, bo Caban ma zwyczaj niepłacenia, szczególniej kobietom młodym, przystojnym i początkującym.

      – Glas zawsze przesadza… to jego największa wada!…

      – Zapomniałeś dyrektor o najważniejszej wadzie: że cię duszę o gażę. A może to zaleta, co?…

      – Oj, co nie, to nie!… zaprotestował gorąco Cabiński.

      Wybuchnęli śmiechem.

      – Każ dyrektor dać sznapsa, to coś powiem – zaczął znowu Glas.

      – No, co?

      – Że reżyser każe dać po drugim…

      – Mój śmieszny panie, twój brzuch rośnie kosztem dowcipu… gadasz już głupstwa.

      – Tylko dla głupich… – odciął złośliwie Glas Władkowi i poszedł za kulisy.

      – Meches, skórka na buty! – mruknął za nim Władek.

      – Jasiu!… – zawołała dyrektorowa z pod werandy.

      Cabiński pobiegł na spotkanie.

      Była to wysoka, tęga kobieta, o twarzy pełnej śladów wielkiej piękności, starannie malowaniem podtrzymywanej; rysy miała grube, oczy wielkie, wązkie usta i czoło bardzo nizkie. Ubrana była przesadnie młodo i jasno, tak, że z daleka sprawiała wrażenie młodej kobiety.

      Była bardzo dumną z męża dyrektora, ze swojego talentu dramatycznego i z dzieci, których miała czworo. Lubiła w życiu grać rolę matrony, zajętej tylko domem i wychowywaniem dzieci, a była największą komedyantką w życiu i za kulisami: na scenie grywała matki dramatyczne i wszystkie starsze, nieszczęśliwe kobiety, nie rozumiejąc nigdy dobrze ról swoich, ale grywała z przejęciem i patetycznie.

      Była straszną dla sług, dla dzieci własnych i początkujących aktorek, w których podejrzewała talent. Miała złośliwy temperament maskowany wobec ludzi jakimś przesadnym spokojem, oraz udawaniem słabości i choroby nerwów.

      – Dzień dobry panom!… – wołała, uwiesiwszy się z niedbałością u ramienia męża.

      Otoczyło ją towarzystwo. Majkowska ucałowała ją na przywitanie serdecznie.

      – Jakże dyrektorowa ślicznie wygląda dzisiaj! – zawołał Glas.

      – Poprawił ci się wzrok, bo dyrektorowa zawsze ślicznie wygląda! – rzucił Władek.

      – Jakżeż zdrowie?… bo wczorajsze przedstawienie musiało dyrektorową dosyć kosztować?…

      – Nie powinna dyrektorowa brać takich ról męczących.

      – Grała dyrektorowa pysznie!… stałyśmy wszystkie w kulisach…

      – Prasa płakała… Widziałem, jak Żarski wycierał oczy chustką.

      – Kichał przedtem… ma ogromny katar – zawołał jakiś głos z boku.

      – Publiczność była wprost olśniona i porwana trzecim aktem… wstawali w krzesłach.

      – Chcieli uciekać od tej przyjemności.

      – Ileż bukietów dyrektorowa dostała?

      – Spytajcie się dyrektora, on rachunek płacił.

      – Ach!… mecenas jesteś dziś niegodziwym! – zawołała słodko dyrektorowa, siniejąc ze złości, gdyż aktorzy krzywili się już z powstrzymywanego śmiechu.

      – To z dobrego serca… Wszyscy mówią same piękne rzeczy, niechże ja powiem… rozsądne.

      – Impertynent z mecenasa!… jak można?… a zresztą cóż mnie obchodzi teatr!… Grałam dobrze, to Janka zasługa; grałam źle, to wina dyrektora, że mnie zmusza do występów, do przyjmowania coraz nowych ról!.. Jabym tak chciała zamknąć się z mojemi dziećmi, nie wychodzić poza sprawy domowe… Mój Boże!… sztuka to wielka rzecz, a myśmy wszyscy przy niej tacy mali, tacy mali, że każdego występu boję się, jak ognia!… – deklamowała przed mecenasem dyrektorowa.

      – Dyrektorowo, proszę na słóweczko – zawołała Majkowska.

      – Widzi mecenas, nawet o sztuce niema czasu pomówić! – westchnęła ciężko i poszła.

      – Stary koczkodan!

      – Wieczna krowienta!… zdaje się jej, że jest artystką!

      – Wyła tak wczoraj na scenie, że… jak Boga kocham, można się było wściec!

      – Rzucała się po scenie, jak w wielkiej chorobie!

      – Cicho!… bo to według niej jest realizm!…

      – Już mógłby Caban, bez szkody dla siebie i dla teatru, puścić ją na trawę…

      – Tyle dzieci!…

      – Myślisz, że ona się niemi zajmuje?… a jakże!… Dyrektor i niania.

      Takie zdania i uwagi krzyżowały się po odejściu dyrektorowej z Majkowską.

      Komedya uniesień, zachwytów, życzliwości trwała tylko chwilę.

      Pod werandą Majkowska kończyła rozmowę.

      – Daje mi dyrektorowa słowo?

      – Dobrze, zrobi się zaraz.

      – Musi tak być. Nicoleta zrobiła się po prostu niemożliwą w towarzystwie. Ośmiela się już krytykować grę pani!… Wczoraj słyszałam, jak wygadywała przed redaktorem – mówiła Majkowska.

      – Jakto?… mnie się czepia?… – zapytała ze złością dyrektorowa…

      – Nigdy się w plotki nie bawię, nie umiem siać zawiści, ale…

      – Cóż ona mówiła?… przed redaktorem, СКАЧАТЬ