Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Komediantka - Władysław Stanisław Reymont страница 8

Название: Komediantka

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ pójdę!… nikt mnie nie potrafi zmusić!… – odpowiedziała ponuro, z mocą patrząc się w błyszczące oczy ojca.

      – Zaciągnę cię do ołtarza. Zmuszę cię!… musisz!… – wołał głucho.

      – Nie!

      – Wyjdziesz za Grzesikiewicza; ja ci to mówię, ja twój ojciec, rozkazuję ci to zrobić!… Usłuchasz mnie natychmiast, bo cię zabiję!…

      – Dobrze, niech mnie ojciec zabije, ale nie usłucham.

      – Wypędzę cię z domu!… – krzyczał już głośno, odzyskując siły i ściskając nerwowo poręcz krzesła.

      – Dobrze!

      – Wyrzeknę się ciebie!

      – Dobrze! – odpowiadała coraz silniej.

      Czuła teraz, że z każdem słowem ojca dusza jej twardnieje i nasyca się coraz większą stanowczością.

      – Wypędzę cię!… słyszysz?… i choćbyś konała z głodu, choćbyś skomliła u drzwi, nie wpuszczę, nie zechcę nigdy wiedzieć o tobie!…

      – Dobrze…

      – Janka! ty mnie nie doprowadzaj do ostateczności. Ja cię proszę, idź za Grzesikiewicza, moja córko, dziecko moje!… przecież to dla twojego dobra, ja chcę tego małżeństwa. Nie masz nikogo oprócz mnie na świecie; ja jestem stary… umrę… zostaniesz sama, bez opieki, bez utrzymania… Janka, tyś mnie nigdy nie kochała!… Żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem przez całe życie nieszczęśliwy, tobyś się ulitowała!… – prosił, ale w głosie miał akcenta krzyku i groźby.

      – Nie!… nigdy!… – odpowiedziała, nie poruszona ani na chwilę jego prośbą i skargami.

      – Ostatni raz cię pytam! – krzyknął onieprzytomniony jej odpowiedzią.

      – Ostatni raz mówię, że nie!

      Orłowski z taką siłą rzucił krzesłem o ziemię, że się rozleciało w kawałki; rozerwał sobie kołnierz koszuli, bo go dusił spazm wściekłości i, z poręczą w ręku rzucił się do Janki, by ją uderzyć, ale jej zimny, prawie pogardliwy wyraz twarzy, oprzytomnił go w jednej chwili. Odrzucił od siebie tę poręcz.

      – Precz!!… – wrzasnął wskazując drzwi – precz!… słyszysz? Wypędzam cię na zawsze z mego domu!… Nie przestąpisz nigdy tego progu, póki żyć będę, bo cię zabiję, jak psa wściekłego i wyrzucę za bramę!… Nie mam już córki!…

      – Dobrze, pójdę precz… – odpowiedziała machinalnie.

      – Nie mam już córki! Nie chcę cię znać, nie chcę słyszeć o tobie!… zgiń… Zabiję!… zabiję!… – krzyczał, biegając po pokoju, jak szalony.

      Jego waryactwo wybuchało teraz w całej sile.

      Wybiegł potem z mieszkania, i widziała przez okno, jak leciał do lasu.

      Siedziała głucha, niema, zlodowaciała… Spodziewała się wszystkiego, ale nigdy, że ją wypędzi z domu, własny ojciec. Poczuła straszny ból do niego, ale ani jedna łza nie błysnęła w jej oku. Oglądała się nieprzytomnie, bo wciąż słyszała ten chrapliwy krzyk: „precz! precz!”

      – Pójdę precz, pójdę… – odpowiadała pokornym, złamanym głosem przez łzy, które jej zalewały serce – pójdę…

      Było jej jednak tak ciężko, tak strasznie ciężko na duszy, że siedziała zamierając z bólu: zdawało się jej,że to „precz” ojcowskie smaga ją, jak prętem żelaznym i że się oblewa krwią męki…

      – Boże mój, Boże! za cóż ja jestem tak nieszczęśliwa?… – zawołała później.

      Kręska, która wszystko słyszała, przybiegła do niej; ze łzami w głosie zaczęła ją pocieszać, lecz Janka odsunęła ją łagodnie. Nie tego jej było potrzeba: nie takich słów i nie takiej pociechy.

      – Ojciec mnie wypędził… muszę wyjeżdżać… – rzekła, dziwiąc się w duszy tym krótkim dźwiękom, które zamykały w sobie tak wiele.

      – Ależ to niemożebne!… Ojciec da się przeprosić…

      – Nie; nie zostanę już tutaj dłużej. Dosyć mam męki, dosyć…

      – Pojedzie pani do wujów?

      Janka się zamyśliła na chwilę, lecz nagle jej twarz posępna rozjaśniła się blaskiem stanowczości.

      – Pojadę do teatru. Stało się!

      Kręska spojrzała na nią, zdziwiona niby, i zaczęła jej odradzać.

      – Niech mi pani pomoże pakować rzeczy. Pierwszym pociągiem odjadę…

      – Osobowy teraz nie idzie do Kielc.

      – Pojadę do Strzemieszyc, a stamtąd drogą wiedeńską do Warszawy.

      – Niechże się pani namyśli jeszcze… taki krok, to na całe życie. Można później żałować…

      – Stało się!… Już tak musiało się stać, to i nie będzie inaczej.

      I zaraz spiesznie, nie odpowiadając na uwagi Kręskiej, zaczęła się gorączkowo pakować. Bieliznę, garderobę, książki, nuty, drobiazgi, różne – wszystko to układała ze starannością do swojego, jeszcze z pensyonarskich czasów kufra, jakby wyjeżdżąja po wakacyach.

      Nie myślała już nic ponad to i nie czuła, tylko, że musi zaraz, natychmiast wyjeżdżać; że musi się znaleźć jak najdalej od Bukowca, jakby wewnętrznie obawiała się, że może jej zabraknąć później sił i odwagi.

      Pożegnała się z Kręską obojętnie. Wydawała się spokojną i zimną na pozór, i była nią, tylko jakieś drganie ust i to drżenie wewnętrzne, którego nie mogła przyciszyć, były śladami tej burzy niedawnej.

      Kazała zanieść rzeczy na dół, a mając jeszcze z godzinę czasu do pociągu, poszła do lasu. Usiadła pod rozłożystym bukiem i zapatrzyła się przed siebie.

      – Na zawsze!… – odpowiedziała półgłosem jakby gęstwinie, co zaczęła trząść liśćmi, szemrać i pochylać się ku niej.

      – Na zawsze!… – szeptała, wpatrzona w czerwonawe błyski słońca, chylącego się do zachodu, co przeciekały przez splątane gałęzie buków i lśniły się na ziemi.

      Las stanął w wielkiej ciszy, jakby słuchał tych jej słów ostatniego pożegnania, jakby dziwił się w milczeniu, że może ktoś, co się w nim urodził i wychował, co żył z nim jednem uczuciem, co tyle łez w jego objęciach wylał, tyle przemarzył w jego ciszy – żegnać się i odejść – na zawsze; szukać lepszej doli i przyjaciół szczerszych.

      Żałośnie zaszemrały drzewa… Coś, niby pieśń pożegnania i wyrzutu smętnego, przeleciało po lesie; poruszyły СКАЧАТЬ