Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Komediantka - Władysław Stanisław Reymont страница 13

Название: Komediantka

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – Na scenę! na scenę!… – zaczęto wołać z widowni.

      – Chodźmy!… Czy dyrektorowa dzisiaj co gra?…

      – Nie.

      – Dyrektorze! – zawołała Majkowska – już można… dyrektorowa się zgadza.

      – Dobrze moje robaczki, dobrze…

      Poszedł pod werandę, gdzie już siedziała Nicoleta z jakimś niemłodym jegomością, ubranym bardzo starannie.

      – Prosimy na próbę… Dzień dobry dziedzicowi dobrodziejowi!…

      – Z czego próba? – spytała Nicoleta.

      – Z Nitouche… przecież ją pani grasz… ogłaszałem już o tem w pismach…

      Kaczkowska, która w tej chwili przyszła i patrzyła, zasłoniła się szybko parasolką, żeby nie parsknąć śmiechem z komicznego zakłopotania Nicolety.

      – Nie jestem usposobiona teraz do próby… – rzekła, przypatrując się Gabińskiemu i Kaczkowskiej.

      Przeczuwała widocznie jakiś podstęp… ale Cabiński z najpoważniejszą miną wręczył jej rolę.

      – Proszę pani rolę… Zaczynamy zaraz – rzekł, odchodząc.

      – Dyrektorze!… mój złoty dyrektorze, róbcie teraz próbę beze mnie!… tak mnie jakoś głowa boli, że nie wiem czy będę mogła śpiewać – prosiła.

      – Nie można, zaraz zaczynamy.

      – Niech pani śpiewa!… ja przepadam za śpiewem pani!… – prosił obywatel, całując ją po rękach.

      – Dyrektorze!

      – Co, mój sopranie?…

      I dyrektorowa wskazała na stojącą w kulisie Jankę.

      – Adeptka.

      – Angażujesz?

      – Potrzeba do chórów… Siostry z Pragi odpłynęły, bo robiły tylko skandale.

      – Dosyć sobie brzydka!… – zaopiniowała Cabińska.

      – Ale bardzo sceniczna twarz!… ma głos ogromnie ładny ale dziwny…

      Janka nie straciła ani słowa z tej rozmowy, prowadzonej półgłosem; słyszała także chór chwalący dyrektorową i drugi chór – drwin… Patrzyła się zdziwionym wzrokiem na wszystkich, nic nie rozumiejąc, co to znaczy?…

      – Ze sceny! ze sceny!

      Usunęli się wszyscy w kulisy, bo wpadł na scenę cały tłum w galopie.

      Kilkanaście kobiet, przeważnie młodych, ale o twarzach wymalowanych, suchych, przygryzionych nerwowością i gorączkowem życiem teatru. Były tam blondynki, brunetki, małe, wysokie, szczupłe i tłuste, jakaś pstra zbieranina ze wszystkich warstw życia. Były pomiędzy niemi twarze madonn o wyzywających spojrzeniach i twarzą płaskie lub okrągłe, bez wyrazu i inteligencyi, dziewczyn z ludu.

      Dwie cechy tylko miały wspólne: były wszystkie ubrane mniej lub więcej przesadnie, modnie i miały w oczach to coś, co się tylko nabywa na scenie – jakiś wyraz swobodnej beztroski i cynizmu znudzonego.

      Zaczęły chórem śpiewać.

      – Halt!… Na nowo! – ryczały prawie olbrzymie bokobrody i wielka, czerwona twarz dyrektora orkiestry.

      Cofnęły się i weszły ociężale, zawodząc jakąś zbiórową kankaniadę, ale co chwila rozlegał się trzask batuty o pulpit i skrzek:

      – Halt!… na nowo! Bydło!… mruczał pod nosem, wywijając pałeczką.

      Próba chórów ciągnęła się dosyć długo.

      Aktorzy, rozproszeni po krzesłach, ziewali znudzeni, a ci, co brali udział w wieczornem przedstawieniu, chodzili za kulisami, obojętnie czekając na swoją kolej próby.

      W męskiej garderobie Wicek czyścił buty reżyserowi i śpiesznie opowiadał o rezultacie wycieczki na Hożą.

      – Oddałeś?… odpowiedź masz?…

      – Ojej!…

      I podał Topolskiemu długą różową kopertę.

      – Wicek!… jak słowo piśniesz o tem kulfonie, to wiesz, co cię czeka.

      – Nie nowina!… Ta pani to samo mi powiedziała, tylko, że z dodatkiem rubla.

      – Morys! – zawołała ostro Majkowska, stając we drzwiach garderoby.

      – Zaczekaj… z jednym oczyszczonym butem nie pójdę przecież!…

      – Czemu służąca nie oczyściła?

      – Służąca jest właściwie u ciebie; ja się jej nigdy o nic doprosić nie mogę.

      – To przyjmij sobie drugą.

      – Dobrze, ale tylko dla siebie.

      – Nicoleta, na scenę!

      – Zawołać tam!… – krzyknął ze sceny Cabiński w krzesła.

      – Chodź, Morys, będziemy mieli hecę!

      – Nicoleta, na scenę! – wołano z krzeseł.

      – Zaraz! Jestem…

      Nicoleta z butersznytem w zębach i pudełkiem cukierków pod pachą, biegła, aż podłoga dudniła.

      – Cóż u dyabła!… próba… czekamy… – mruknął gniewnie dyrektor orkiestry „Halt”, bo go tak przezywano w teatrze.

      – Na mnie nie czekacie tylko.

      – Właśnie tylko na panią, a pani wiesz, że nie przyszliśmy tutaj na gadanie… Zaczynać!

      – Ja nic jeszcze nie umiem. Niech Kaczkowska śpiewa… to dla niej partya!

      – Dostałaś pani rolę, tak?… no, to niema co mówić!… Zaczynajmy.

      – Dyrektorze, możeby po południu?… ja teraz…

      – Zaczynać! – krzyknął gniewnie Halt, uderzając w pulpit.

      – Niech pani spróbuje… ta partya leży w głosie pani… Ja sama mówiłam dyrektorowi, aby ją dał pani – zachęcała z przyjaznym uśmiechem Cabińska.

      Nicoleta słuchała, wodząc oczyma po towarzyszach, ale wszystkie twarze były nieruchome, tylko ten jej obywatel uśmiechał się miłośnie z krzeseł.

      Halt zrobił ruch pałeczką, orkiestra się ozwała, sufler poddał pierwsze słowa.

СКАЧАТЬ