Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Komediantka - Władysław Stanisław Reymont страница 15

Название: Komediantka

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Łabędzie z podniesionemi skrzydłami, niby chmurki białe, płynęły po błękitnej tafli wody; marmurowe posągi bóstw promieniowały czystą białością i wnosiły szlachetnemi liniami w tę słoneczną ciszę parku zielonego jakiś ton antycznego piękna…

      Zieleń świeża, puszysta, niby morze wielkiego szmaragdu, nasyconego złotem słońca, rozlewała się wokoło.

      Czerwone kwiaty kasztanów spływały bez szelestu na ziemię, na wodę, na trawniki i, niby różowe płomyki migotały w cieniach drzew.

      Gwar miasta nadpływał przycichłem echem i rozlewał się po gąszczach.

      Czasem wiatr zaszumiał w gałęziach, zmarszczył atłasową gładkość wody i przeleciał, pozostawiając po sobie drżenie ciszy jeszcze głębsze.

      Janka przyszła tutaj wprost z teatru. Potrzebowała samotności z przyzwyczajenia; nie mogła w gwarze miasta myśleć, ani przyciszyć w sobie serca, rozkołysanego radością dostania się do teatru, i chciała się pozbyć przykrości, jaką jej sprawiły te kłótnie na próbie.

      Niepokoiło ją to, co widziała; czuła w sobie jakiś tępy ból zawodu, podobny do wahania. Cień jakiś ją straszył.

      Nie chciała nic pamiętać, tylko sobie powtarzała raz po raz:

      – Jestem w teatrze!… jestem w teatrze!…

      Jakby sama potrzebowała w to uwierzyć, że spełniły się marzenia lat całych, że ta śniona przyszłość jest już przed nią… że jej „jutro” przedzieli się od „wczoraj” niezmierną odległością.

      – Jak to będzie?… – myślała.

      I przesuwały się przed nią postacie tych przyszłych koleżanek, instynktownie przeczuwała, że w tych twarzach niema nic przyjaznego, tylko jakby zawiść i obłuda, i że ona i tutaj nie znajdzie ręki ani serca przyjacielskiego, że tak musi iść sama, jak szła dotychczas.

      Rozmarzała się znowu i wtedy robiło się jej wszystko obojętnem, bo uczuwała w sobie jakąś siłę, czy talent – i wtedy zdawało się jej, że będzie dosyć wystąpić raz, zagrać jakąś rolę, aby zdobyć sobie wszystko i iść naprzód!

      Ale gdzie?… dokąd?… Nie wiedziała, gdzie ma dojść, nie widziała żadnej granicy, pragnęła tylko z całą gwałtownością swej natury iść naprzód ciągle i nieustannie wzlatywać w nieskończoność…

      Wybierała sobie w myśli rolę, w jakiej chciałaby wystąpić po raz pierwszy.

      Było jej tak dobrze siedzieć i marzyć, że już później prawie nic nie myślała, tylko z biernością poddawała się przyjemności oddychania powietrzem wonnem i czystem, patrzenia na łagodne barwy nieba i drzew.

      Czuła w sobie tentna tej przyrody bujnej, rozrastającej się niepowstrzymanie i miała w sobie to samo roślinne szczęście życia, ciche i mocne. Marmurowe postacie bogów i te młode pędy wierzb, zdawały się jej błogosławić z życzliwością głęboką i szeptać słowa zachęty i obietnic.

      Wiosnę czuła w sobie, rwanie się młodego i silnego życia – i te wszystkie nieśmiertelne, niezniszczone, idące przez wieki i przez ludzkość, przez uśmiechy i cierpienia – siły duszy powszechnej i uczucia.

      Zbudził ją z tego rozmarzenia skrzyp piasku. Szedł jakiś młody człowiek, który tuż na sąsiedniej ławce usiadł i zdjął czapkę; zobaczyła wtedy wysokie, bardzo białe czoło, brwi silnie zakreślone i oczy siwe. Położył się prawie na ławce i zaczął czytać jakąś małą książeczkę.

      Widziała przesuwające się wrażenia po jego ruchliwej, bladej twarzy: marszczył brwi, to podnosił siwe oczy w górę i tonął w długiej zadumie, a po ustach wił mu się uśmiech rozmyślania.

      Przechodząc obok niego, odruchowo spojrzała na książkę: Musset – Poezye.

      Zerwał się z ławki i bystro spojrzał na nią; odwróciła głowę, żeby nie zobaczył jej uśmiechu i czuła na sobie jego spojrzenie dosyć długo, ale gdy się odważyła obejrzeć, leżał znowu z głową w dłoniach ukrytą i czytał.

      Zatrzymała się zdziwiona przed Satyrem tańczącym, jakby w klatce uplecionej z bzów zielonych. Nie mogła się oderwać od tej twarzy ironicznej, szyderskiej, śmiejącej się głośno ostrymi rysami; od tych ruchów rozkiełznanej wesołości.

      Gęste, poczerniałe kędziory, poskręcane, niby kwiaty hyacyntu, zdawały mu się trząść w tańcu, a te pogięte, koźle nogi i ten grymas komiczno-bachancki jego rysów złośliwych, przejmowały ją lękiem, którego nie umiała sobie wytłómaczyć.

      Satyr śmiał się, jakby z tego słońca, co złociło jego kamienne ciało i nadawało mu pozór życia, z tej wiosny, co wrzała dokoła, z siebie i ze świata; śmiał się i szydził, obojętny na wszystko, co nie było samą wesołością.

      Poszła, ale kilka razy zdawało się jej, że w gąszczach przebłyskuje twarz wykrzywiona i szyderska, że słyszy cichy śmiech, przenikający ją zimnem.

      Zasępiła się, bo na jej wrażliwe usposobienie to spotkanie podziałało dosyć przykro. Ugryzły ją w serce usta kamienne – twarde usta!

      Śpiesznie pobiegła do hotelu, w którym stanęła za poradą współtowarzyszek podróży do Warszawy. Hotel ten był tani i odległy; lokowali się w nim przeważnie drobni oficyaliści rolni i aktorzy małych towarzystw prowincyonalnych.

      Dano jej mały pokoik na trzeciem piętrze, z oknem wychodzącem na dachy staromiejskie, czerwone i biegnące w pokrzywionych liniach.

      Był to tak brzydki widok, że przyszedłszy z Łazienek, z oczyma i duszą pełną zieleni i barw słonecznych, natychmiast spuściła roletę i zabrała się do częściowego rozpakowania kufra.

      Nie miała jeszcze czasu myśleć o ojcu. Miasto, które widziała po raz pierwszy, gwar, jaki ją otoczył, zaraz na dworcu, zmęczenie podróżą i ostatniemi chwilami w Bukowcu, potem te gorączkowe starania o zaangażowanie się do teatru, próba, Łazienki, oczekiwanie wieczoru i tej wstępnej próby, wszystko to tak ją całą zajmowało, że prawie zapomniała o domu.

      Ubierała się długo i starannie, bo chciała wyglądać dobrze.

      Kiedy przybyła do ogródka, światła były już pozapalane i publiczność zaczynała się schodzić.

      Poszła śmiało za kulisy.

      Maszyniści ustawiali dekoracye; z towarzystwa nie było jeszcze nikogo.

      W garderobach gazy płonęły jasno. Krawiec szykował jaskrawe kostyumy, a fryzyer, pogwizdując, czesał jakąś perukę o długim, jasnym warkoczu.

      W damskiej garderobie, jakaś stara kobieta szyła coś, stojąc pod światłem gazu.

      Janka chodziła po kątach i oglądała wszystko, ośmielona tem, że nikt na nią nie zwracał najmniejszej uwagi. Ściany murów poza olbrzymiemi płachtami dekoracyi, były brudne, poobijane z tynków i pokryte jakąś lepką wilgocią, przejmującą wstrętem. Brud panował na podłogach, przystawkach, meblach poobdzieranych i dekoracyach, które się jej wydały nędznymi łachmanami.

СКАЧАТЬ