Название: Komediantka
Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Zieleń świeża, puszysta, niby morze wielkiego szmaragdu, nasyconego złotem słońca, rozlewała się wokoło.
Czerwone kwiaty kasztanów spływały bez szelestu na ziemię, na wodę, na trawniki i, niby różowe płomyki migotały w cieniach drzew.
Gwar miasta nadpływał przycichłem echem i rozlewał się po gąszczach.
Czasem wiatr zaszumiał w gałęziach, zmarszczył atłasową gładkość wody i przeleciał, pozostawiając po sobie drżenie ciszy jeszcze głębsze.
Janka przyszła tutaj wprost z teatru. Potrzebowała samotności z przyzwyczajenia; nie mogła w gwarze miasta myśleć, ani przyciszyć w sobie serca, rozkołysanego radością dostania się do teatru, i chciała się pozbyć przykrości, jaką jej sprawiły te kłótnie na próbie.
Niepokoiło ją to, co widziała; czuła w sobie jakiś tępy ból zawodu, podobny do wahania. Cień jakiś ją straszył.
Nie chciała nic pamiętać, tylko sobie powtarzała raz po raz:
– Jestem w teatrze!… jestem w teatrze!…
Jakby sama potrzebowała w to uwierzyć, że spełniły się marzenia lat całych, że ta śniona przyszłość jest już przed nią… że jej „jutro” przedzieli się od „wczoraj” niezmierną odległością.
– Jak to będzie?… – myślała.
I przesuwały się przed nią postacie tych przyszłych koleżanek, instynktownie przeczuwała, że w tych twarzach niema nic przyjaznego, tylko jakby zawiść i obłuda, i że ona i tutaj nie znajdzie ręki ani serca przyjacielskiego, że tak musi iść sama, jak szła dotychczas.
Rozmarzała się znowu i wtedy robiło się jej wszystko obojętnem, bo uczuwała w sobie jakąś siłę, czy talent – i wtedy zdawało się jej, że będzie dosyć wystąpić raz, zagrać jakąś rolę, aby zdobyć sobie wszystko i iść naprzód!
Ale gdzie?… dokąd?… Nie wiedziała, gdzie ma dojść, nie widziała żadnej granicy, pragnęła tylko z całą gwałtownością swej natury iść naprzód ciągle i nieustannie wzlatywać w nieskończoność…
Wybierała sobie w myśli rolę, w jakiej chciałaby wystąpić po raz pierwszy.
Było jej tak dobrze siedzieć i marzyć, że już później prawie nic nie myślała, tylko z biernością poddawała się przyjemności oddychania powietrzem wonnem i czystem, patrzenia na łagodne barwy nieba i drzew.
Czuła w sobie tentna tej przyrody bujnej, rozrastającej się niepowstrzymanie i miała w sobie to samo roślinne szczęście życia, ciche i mocne. Marmurowe postacie bogów i te młode pędy wierzb, zdawały się jej błogosławić z życzliwością głęboką i szeptać słowa zachęty i obietnic.
Wiosnę czuła w sobie, rwanie się młodego i silnego życia – i te wszystkie nieśmiertelne, niezniszczone, idące przez wieki i przez ludzkość, przez uśmiechy i cierpienia – siły duszy powszechnej i uczucia.
Zbudził ją z tego rozmarzenia skrzyp piasku. Szedł jakiś młody człowiek, który tuż na sąsiedniej ławce usiadł i zdjął czapkę; zobaczyła wtedy wysokie, bardzo białe czoło, brwi silnie zakreślone i oczy siwe. Położył się prawie na ławce i zaczął czytać jakąś małą książeczkę.
Widziała przesuwające się wrażenia po jego ruchliwej, bladej twarzy: marszczył brwi, to podnosił siwe oczy w górę i tonął w długiej zadumie, a po ustach wił mu się uśmiech rozmyślania.
Przechodząc obok niego, odruchowo spojrzała na książkę: Musset – Poezye.
Zerwał się z ławki i bystro spojrzał na nią; odwróciła głowę, żeby nie zobaczył jej uśmiechu i czuła na sobie jego spojrzenie dosyć długo, ale gdy się odważyła obejrzeć, leżał znowu z głową w dłoniach ukrytą i czytał.
Zatrzymała się zdziwiona przed Satyrem tańczącym, jakby w klatce uplecionej z bzów zielonych. Nie mogła się oderwać od tej twarzy ironicznej, szyderskiej, śmiejącej się głośno ostrymi rysami; od tych ruchów rozkiełznanej wesołości.
Gęste, poczerniałe kędziory, poskręcane, niby kwiaty hyacyntu, zdawały mu się trząść w tańcu, a te pogięte, koźle nogi i ten grymas komiczno-bachancki jego rysów złośliwych, przejmowały ją lękiem, którego nie umiała sobie wytłómaczyć.
Satyr śmiał się, jakby z tego słońca, co złociło jego kamienne ciało i nadawało mu pozór życia, z tej wiosny, co wrzała dokoła, z siebie i ze świata; śmiał się i szydził, obojętny na wszystko, co nie było samą wesołością.
Poszła, ale kilka razy zdawało się jej, że w gąszczach przebłyskuje twarz wykrzywiona i szyderska, że słyszy cichy śmiech, przenikający ją zimnem.
Zasępiła się, bo na jej wrażliwe usposobienie to spotkanie podziałało dosyć przykro. Ugryzły ją w serce usta kamienne – twarde usta!
Śpiesznie pobiegła do hotelu, w którym stanęła za poradą współtowarzyszek podróży do Warszawy. Hotel ten był tani i odległy; lokowali się w nim przeważnie drobni oficyaliści rolni i aktorzy małych towarzystw prowincyonalnych.
Dano jej mały pokoik na trzeciem piętrze, z oknem wychodzącem na dachy staromiejskie, czerwone i biegnące w pokrzywionych liniach.
Był to tak brzydki widok, że przyszedłszy z Łazienek, z oczyma i duszą pełną zieleni i barw słonecznych, natychmiast spuściła roletę i zabrała się do częściowego rozpakowania kufra.
Nie miała jeszcze czasu myśleć o ojcu. Miasto, które widziała po raz pierwszy, gwar, jaki ją otoczył, zaraz na dworcu, zmęczenie podróżą i ostatniemi chwilami w Bukowcu, potem te gorączkowe starania o zaangażowanie się do teatru, próba, Łazienki, oczekiwanie wieczoru i tej wstępnej próby, wszystko to tak ją całą zajmowało, że prawie zapomniała o domu.
Ubierała się długo i starannie, bo chciała wyglądać dobrze.
Kiedy przybyła do ogródka, światła były już pozapalane i publiczność zaczynała się schodzić.
Poszła śmiało za kulisy.
Maszyniści ustawiali dekoracye; z towarzystwa nie było jeszcze nikogo.
W garderobach gazy płonęły jasno. Krawiec szykował jaskrawe kostyumy, a fryzyer, pogwizdując, czesał jakąś perukę o długim, jasnym warkoczu.
W damskiej garderobie, jakaś stara kobieta szyła coś, stojąc pod światłem gazu.
Janka chodziła po kątach i oglądała wszystko, ośmielona tem, że nikt na nią nie zwracał najmniejszej uwagi. Ściany murów poza olbrzymiemi płachtami dekoracyi, były brudne, poobijane z tynków i pokryte jakąś lepką wilgocią, przejmującą wstrętem. Brud panował na podłogach, przystawkach, meblach poobdzieranych i dekoracyach, które się jej wydały nędznymi łachmanami.
СКАЧАТЬ