Название: Stara baśń
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Grafowi powiedzcie, że my to od niego za podarek dla Brunhildy przyjmujemy… niech on wam za to płaci… Nie macie tu czego stać długo… Wracać wam zdrowiej i nie oglądać się za siebie…
Nie czekając już, aby mu tę radę powtórzono, ruszył Niemiec sposępniawszy i był już za drzwiami, gdy kneziowa pani, znać ulitowawszy się nad nim, wysłała jedną z dziewek powiedzieć mu, by się nie frasował, że mu sama za towar nabrany wynagrodzi. Wstrzymał się więc w sieni, czekając na starą babę, która wyszła milcząca i powiodła go za sobą do bliskiej komory. Tu skór wisiały pęki i różnego dostatku siła168 nagromadzonego kupami. Dano mu sobie wybierać i Hengo ciesząc się, że nie będzie zupełnie odarty, łańcuszkiem srebrnym jeszcze obdarzywszy podskarbinę, skór na plecy nabrawszy, ile chciał, do koni co rychlej powrócił.
Niepokój jakiś na grodzie, wrzaski i wołania u wrót ostrzegały go, ażeby nie czekając tu dłużej, z życiem i mieniem uchodził. W pierwszym podwórzu dobitniej jeszcze słychać było poza wałami odzywające się głosy tłumne.
Wrota stały zaparte, od mostu i haci dwornia pańska wchodu broniła. Wyszedłszy, ujrzał Hengo, że gromady pieszych, konnych, a między nimi i niewiasty wnijścia się na gród dopominały.
Smerda i jego pachołkowie nie dopuszczając, biczami i dzidami odpierali naciskających się. Płacz, narzekania, przekleństwa, groźby rozlegały się dokoła…
Były to rodziny kmieci i władyków, wczorajszych gości na grodzie, które już wieść doszła o morderczej biesiadzie. Wyprzeć się jej nie można było, trupy odarte tuż około haci pływały, niektóre z nich fala powynosiła na brzegi. Niewiasty we łzach wyciągały do nich ręce, klęcząc na piasku i włosy sobie rwąc z głowy.
Trupy – byli to ich ojcowie i mężowie… Bracia i synowie stali tuż na koniach, zębami zgrzytając, miotając na Chwostka przekleństwa.
Wrzawa rosnąca musiała dojść uszu knezia, który na podsieniu u wnijścia się ukazał, stanął, wziął w boki i patrzał ponuro na czeladź swą, ujadającą się z tłumem na haci u mostu.
Tłum narastał co chwila.
Ściśnięte pięści wyciągano ku kneziowi, ale się śmiał z tej bezsilnej złości.
Trwało to dosyć długo, aż dwu czy trzech wybranych smerda puścił pieszo w dziedziniec. Szli z głowy169 obnażonymi, płacząc, sami coś mówiąc do siebie, pogrążeni w smutku, a stanąwszy u wnijścia, gdzie na podwyższeniu czekał kneź, chcieli się do niego odezwać, ale ich uprzedził:
– Za co mnie wyklinacie? – zawołał. – Psie syny, nieposłuszne! Co ja wam winien?… Jam ich ręką nie tknął, jam żadnego zabijać nie kazał, choć mogłem i warci byli, aby im głowy pospadały… Po co się sami powaśnili i zajedli? Zakrwawili mi izbę, zwalali podwórze, zamącili spokój… Jak psy się sami gryźli i pozagryzali…
Podniósł pięści.
– Dobrze im tak! Stara słowiańska wola170 po głowach wam chodzi! Będzie tak wszystkim, co się jej dopominają. Trupy sobie na jeziorze połówcie, nie bronię… a do domów, póki głowy całe… Jam nie winien ich śmierci…
Jeszcze mówił to, gdy spod tynu171, gdzie gęste rosły łopiany, pokrzywy i łozy, ruszyło się coś, podniosło… Wstał jakby trup blady, chwiejąc się na połamanych nogach. Twarz miał obmazaną krwią zaschłą, oko jedno wybite, z którego spiekła toczyła się ropa. Wstał i rękę podniósł, i jak omackiem na głos idąc, gdzie stały dzieci kmiece, począł krzyczeć chropawym głosem:
– On nie winien!… Czaru i duru172 dał nam w miodzie… szczuł brata na brata, jątrzył i nawoływał, aż nam oczy krwią naszły i pamięć odbiegła… On nie winien! On! On!… – powtarzał wlokąc się coraz bliżej pokaleczony biesiadnik, który noc całą pod tynem w chwaście przejęczał. – On… on! psi syn… sam, nie my… bodaj zginął marnie!
Schylił się, pod nogami zobaczywszy leżący kamień, na którym jeszcze wczorajszej krwi przyschłej widać było ślady, i porwawszy go z całą siłą, cisnął na stojącego. Pomimo osłabienia taka była moc gniewu, co nim miotał, że kamień oknem wpadłszy do izby, sprzęt jakiś zdruzgotał. W tejże chwili czeladź kneziowa leciała nań już, sznur z pętlą na głowę zarzuciła staremu, który się zachwiał, padł, z gardła dobył mu się głos chrapliwy… i trupa już ciągnęli po ziemi oprawcy ku wałom.
Z groźnym mruczeniem stojący kmiecie cofnęli się, zobaczywszy to ciało u nóg swoich, i poszli nazad niezaczepiani ku mostowi, gdzie na nich konie i ludzie czekali, a wkrótce później cała ich gromada, krzycząc nazad odciągała. Niewiast tylko kilka zostało u mostu, aby ciała pomordowanych pozabierać.
Z grodu teraz czeladź się na hać wysypała, nie żeby im dopomóc, lecz by młodsze wypatrzyć. Z tych dwie czy trzy, mimo wrzasku, na gród wciągnięto, a kneź, przypatrując się dokazującej drużynie, uśmiechał tylko.
Wkrótce ucichło wszystko… Widać było tylko poniżej, jak starsze niewiasty odnosiły ciała, które jezioro na brzeg rzuciło, jak drugie czółnami płynęły ku trupom, które widniały z dala.
Hengo pośpiesznie przywiązywał do koni resztki swego towaru i mienia, aby co prędzej z grodu wyruszyć. On i Gerda, więcej jeszcze od ojca wystraszony, spieszyli, by przed południem znaleźć się za wałami.
Tu się z nimi zetknął czekający na nich Sambor. Smutny i zakłopotany do Niemca się zbliżył. Obejrzał się naprzód173, czy ich kto z czeladzi nie podsłuchuje.
– Człowiecze dobry – rzekł – bo mi się zda, że złym nie jesteś… Czy wracasz koło Wiszowego dworu?
Nie śmiejąc czy nie chcąc mówić, Hengo skinieniem głowy potwierdził ten domysł.
– Zanieście tam pokłon ode mnie – dodał. – Tęskno mi za nimi, choć tu nam zabawy nie braknie i dobrze na zamku u knezia… czego chcieć… śmiechu dosyć! Powiedzcie im jeno174, coście widzieli i jak my tu ucztujemy!… Będą się radowali, że mnie tu oddali… Uciekłbym może nazad i ani mur, ani woda, ani kłoda by mnie nie wstrzymała, gdyby nie to, że tu tak wesoło… Powiedzcie – powtórzył – coście widzieli.
Hengo to na niego spozierał, to na zamek i wieżę, to na swoje konie, którym sakwy poprawiał, pilno mu się wyrwać było, a głosu się własnego obawiał: kiwnął więc tylko głową w milczeniu…
– Powiedzcie tam – dodał Sambor – że wczoraj dużo kmieci ubyło… i jak im piękny pogrzeb sprawili… Obiecują nam, że tak ochoczo będzie co dnia… W lochu pod wieżą, nie licząc bratanka z wyłupionymi oczyma, jest też kmieci kilkoro… na innych powoli kolej przyjdzie…
СКАЧАТЬ
168
169
170
171
172
173
174