Название: Stara baśń
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Stojący ręce obie założone miał za pas, czapkę na oczy nasuniętą, brwi zmarszczone i postawę groźną. Zaledwie go z daleka ujrzawszy, spokorniał smerda, z konia zeskoczył, głowę obnażył i pochylony poszedł ku niemu. Zbliżając się przygiął niżej jeszcze, rękę do stóp pańskich przykładając.
– A kogóżeś to pojmał na drodze? – zawołał głos gruby i schrypły. – To nie swój?
– Znad Łaby, Niemiec, przekupień – począł smerda stłumionym głosem. – On się tu pono nie pierwszy raz po kraju wałęsa… Znalazłem go w gościnie u kmiecia Wisza, kto wie, w jakich naradach? Dlatego kazałem mu jechać za sobą. Ale mi się nie opierał wcale, owszem uręczył139 mi, że był do Miłości Waszej wysłany i pragnął jej czołem uderzyć…
Milcząc popatrzał kneź na mówiącego i na Hengę, który stał z dala, jakby w oczekiwaniu. Nie dał zrazu odpowiedzi żadnej i po długim namyśle zbył smerdę obojętnie.
– Niech tam na waszych rękach zostanie… u mnie dziś goście, czasu nie ma… nie dać mu zażyć głodu, nakarmić i napoić… jutro rano przyprowadzicie go do mnie…
Smerda powtórnie do stóp się pokłonił.
– Od kmiecia Wisza wziąłem parobka, zdrów i silny, będzie oszczep i dzidę nosił. Ludzi mamy mało, miłościwy panie… Sykał stary wąż, ale musiał go dać…
– Sykają oni wszyscy – mruknął kneź – aż ja im pyski pozatulam i milczeć a słuchać nauczę… Znam ja ich, stara, wilcza swoboda wije się im po głowach… Ślepe dziady, pieśni o niej śpiewając, ludzi buntują… Dzicz tę w pęta wziąć trzeba…
Smerda się nie ważył odpowiadać, stał z pochyloną głową i zwieszonymi rękami.
– Wisz! Wisz!… – ciągnął dalej, przechadzając się po wystawie140, kneź – znam ja go, on się tam na puszczy sądzi kneziem141 i panem, a mnie znać nie chce…
– I bogaty – szepnął smerda. – Jaki tam wszystkiego dostatek! Ludzi, stada, dobytku, piwa i miodu… Kto go wie, może nawet kruszcu, srebra i złota! Ze wszystkimi kmieciami tak, miłościwy panie…
– Do czasu… – zawarczał kneź i usiadł na ławie.
Smerda poszedł spełnić rozkazy. Hengo też czekał na nie, nie oddalając się od sakwy swojej, na którą wiele chciwych oczu skierowanych było.
– Miłościwy pan aż jutro dopiero do siebie was przypuści – rzekł mu smerda po cichu. – Macie czas spocząć i język nagotować. Przykazał mi, abym was głodem nie morzył, a u nas też nikt z niego nie umarł, chyba w lochu pod wieżą… – dodał z uśmiechem. – Dziś – szepnął na ucho Niemcowi – dziś jego miłość ma chmurne czoło i oczy krwawe… Lepiej, że was na jutro odłożył… – Zbliżył się jeszcze bardziej do ucha Hendze. – Nie dziw, że trochę gniewny, wczoraj mu, słyszę, synowca142 przyprowadzili, który był zbiegł i z kmieciami się wąchał… Trzeba mu było, sadząc143 do ciemnicy, oczy wyłupić, aby szkodliwym nie był. Zawsze to swoja krew… i Leszek.
Smerda potrząsł ramionami.
– A i ludzi jego dwu musiano powiesić… Szkoda, zdaliby się na wojaków, zdrowi byli, ano niebezpieczne wilki…
Smerdzie czy się gadać chciało, czy sobie Niemca zaskarbiał, ciągnął dalej uwagi swoje.
– Niełatwe tu panowanie, lud niedobry… Z kmieciami nieustannie spory, ale ich po trosze kneź wytrzebi, karmi, poi… za język ciągnie… a w końcu…
Rozśmiał się dziko i spojrzał ku domostwu.
Hengo miał też czas rozpatrywać się po dworze, a że wiele świata i grodów widywał, dlatego może tu nic go nie dziwiło i strachem nie ogarniało, choć twarzami dzikimi był otoczony i ludzie zdawali się tylko czekać skinienia, aby się rzucić na niego. Obchodzili go, przypatrywali się i słyszał, jak dokoła powtarzano: – Niemy, niemy!
Wtem, gdy tak stał, jak gdyby na coś oczekując, ujrzał schludnie odziane pacholę144, z długimi włosami na ramiona, które mu kiwnąwszy głową dało znak, aby szedł za nim.
Gerdzie poleciwszy konie, Hengo, posłuszny, w trop udał się za przewodnikiem.
Przez szeroką bramę w ścianie dworu weszli z nim na drugi grodu dziedziniec. Tu inaczej jakoś i nie tak po wojennemu wyglądało. Podsienia malowane były jasno i ku słońcu obrócone, na sznurach w nich wisiały schnące bielizny i odzieże niewieście. Kilka starych drzew rosło w pośrodku. W głębi widać było przesuwające się białogłowy i bawiące w piasku dzieci.
Pacholę, palec na ustach położywszy, z wolna prowadziło Henga ku drzwiom w bocznym dworze, a gdy się te otwarły, znalazł się w pięknej izbie, której okiennica szeroko otwartą była na jezioro. Brzask wieczora wchodził tędy do środka.
Znać było mieszkanie niewieścią przystrojone ręką.
Przepełniała je woń jakichś ziół jakby świeżo powiędłych. Na drewnianym stołku przykrytym poduszką, naprzeciw komina, na którym ogień się palił, siedziała niewiasta w sukni wełnianej, fałdzistej, w zasłonach białych, otaczających twarz i głowę, na której licu resztki wielkiej niegdyś piękności znać było. Z niej teraz tylko para oczu czarnych, pałających została. Obok na małej ławce drobne garnuszki, miseczki i kubki stały i zioła leżały pękami nagromadzone.
Z ciekawością patrzała na wchodzącego, gdy ten pokornie kłaniał się jej do samej ziemi – uśmiechnęła się i odezwała doń w języku lasów Turyngii145, mową, która serce Hengi rozradowała.
– Skąd jesteś?
– Miłościwa pani – rzekł Niemiec oglądając się po izbie, w której ciekawe kręciły się niewiasty – jestem zza Łaby, ale nawykłem włóczyć się po świecie, a do domu rzadko zaglądam… Trochę tutejszego języka umiem, więc wożę im towar z zachodu i mieniam go z nimi.
– Mieniasz? Na cóż? – spytała niewiasta. – A cóż z tej dziczy i nędzy wynieść można? Złota ni srebra, ni żadnego kruszcu nie СКАЧАТЬ
138
139
140
141
142
143
144
145