Название: Słowik
Автор: Kristin Hannah
Издательство: PDW
Жанр: Контркультура
isbn: 9788380313729
isbn:
– Sądzą państwo, że dojdziemy pieszo do Tours?
Patricia obróciła się ku niej. Wyglądała na równie wyczerpaną upałem jak Isabelle.
– Może któraś z twoich książek ci pomoże. Z pewnością zabranie ich było mądrzejszym wyborem niż zaopatrzenie się w wodę i prowiant. Chodźcie, dziewczynki. Wysiadamy.
Isabelle sięgnęła po umieszczoną przy stopach walizkę. Wyciągnięcie jej spod sterty innych bagaży wymagało sporego wysiłku. Z głuchym jękiem determinacji wydobyła ją i stanęła na drodze.
Błyskawicznie otoczyła ją rzeka ludzi, popychając, napierając i klnąc.
Ktoś próbował wyrwać jej walizkę. Isabelle wyszarpnęła ją i przycisnęła do siebie. Minęła ją kobieta prowadząca rower obładowany dobytkiem. Rzuciła Isabelle spojrzenie wyzbyte nadziei, z ciemnych oczu wyzierało wyczerpanie.
Ktoś ją popchnął, zachwiała się i omal nie upadła. Jedynie zbita masa ciał przed nią powstrzymała upadek na kolana, w kurz i brud. Ktoś przeprosił, Isabelle już miała odpowiedzieć, gdy wtem przypomniała sobie o Humbertach.
Przepchnęła się na drugą stronę samochodu, nawołując: „Panie Humbert! Panie Humbert!”.
Nie było odpowiedzi, a jedynie nieprzerwane szuranie niezliczonych stóp.
Zaczęła wołać panią Humbert, ale jej głos zginął w panującym rozgardiaszu i hałasie. Ludzie wciąż na nią napierali, poszturchiwali. Gdyby upadła, z pewnością zostałaby stratowana. Zginęłaby w masie spoconych ludzkich ciał.
Mocniej chwyciwszy gładką rączkę walizki, przyłączyła się zatem do maszerrujących w kierunku Étampes.
Po paru godzinach, gdy zaczęło się ściemniać, wciąż jeszcze mozolnie szła. Bolały ją stopy, liczne pęcherze piekły przy każdym kroku. Tuż przy niej wytrwale maszerował głód, szturchając kościstym łokciem, ale cóż mogła na to poradzić? Spakowała się na wizytę u siostry, niekończącego się exodusu nie było w planie. Miała ze sobą ulubioną Panią Bovary i powieść, którą wszyscy czytali – Przeminęło z wiatrem – oraz trochę ubrań, lecz nie wzięła wody ani jedzenia. Spodziewała się, że cała podróż zabierze najwyżej kilka godzin. Nie przypuszczała, że przyjdzie jej iść piechotą do Carriveau.
Na szczycie niewielkiego wzniesienia przystanęła. W świetle księżyca widać było tysiące wędrowców, przed nią, za nią, obok niej, napierających niezmordowanie. W końcu, nie mając wyboru, ruszyła w dalszą drogę. Setki tułaczy postanowiło odpocząć w tym miejscu. W rowach wzdłuż drogi i na polach rozłożyły się kobiety i dzieci.
Na drodze co rusz można się było natknąć na porzucone auta i dobytek, przedmioty zgubione, zapomniane, zbyt ciężkie, by je dalej dźwigać. Na trawie, pod drzewami, w zaroślach leżały pogrążone we śnie postacie tulące do siebie dzieci.
Ledwie trzymając się na nogach, Isabelle dotarła do skraju miasteczka Étampes. Przed nią tłum nieprzerwanie posuwał się naprzód.
Ale ona wiedziała.
Nie znajdzie tam miejsca na spoczynek ani niczego do jedzenia. Uchodźcy, którzy byli przed nią, przewalili się przez miasteczko jak szarańcza, ogołacając sklepy z towarów. Nie posili się tu i nie przenocuje. Pieniądze na nic się nie zdadzą.
Co więc powinna zrobić?
Ruszyć na południowy zachód, w kierunku Tours i Carriveau. Bo gdzieżby indziej? Jako dziewczynka studiowała mapy tego regionu, planując powrót do Paryża. Znała tę okolicę, musiała tylko sobie ją przypomnieć.
Oderwała się od tłumu zmierzającego w kierunku widocznych w oddali, oświetlonych blaskiem księżyca budynków z szarego kamienia i ruszyła doliną. Wszędzie wokół ludzie siedzieli lub spali na rozłożonych na trawie kocach. Słyszała szepty i szmery. Setki, tysiące ludzi. Na odległym skraju pola znalazła wydeptaną ścieżkę biegnącą na południe wzdłuż niskiego kamiennego muru. Weszła na nią i wreszcie była sama. Przystanęła, napawając się uczuciem samotności i spokoju. Po chwili podjęła marsz. Po kilometrze dotarła do rzadkiego lasku.
Stopniowo gęstniał. Zabrnęła w niego już dosyć głęboko, usiłując nie myśleć o bolących stopach, ssaniu w żołądku i suchości w gardle, gdy raptem poczuła dym.
I woń pieczeni. Głód sprawił, że przestała się mieć na baczności. Ujrzawszy pomarańczowy poblask ognia, ruszyła w tamtą stronę. W ostatniej chwili uświadomiła sobie grożące jej niebezpieczeństwo i stanęła. A pod jej stopą trzasnęła gałązka.
– Równie dobrze możesz tu podejść – powiedział męski głos. – Nawet słoń poruszałby się ciszej.
Isabelle zdrętwiała. Wiedziała, że postąpiła głupio. Samotnej dziewczynie mogło się tu przytrafić coś paskudnego.
– Gdybym chciał cię zabić, już byłoby po tobie.
Była to szczera prawda. Gdyby chciał, mógłby wcześniej podkraść się do niej w ciemności i poderżnąć jej gardło. Zatraciła ostrożność, zaślepiona głodem i upojona aromatem pieczystego.
– Możesz mi zaufać.
Wpatrywała się w ciemność, usiłując sobie wyobrazić mężczyznę. Daremnie.
– Powiedziałby pan tak samo, gdyby było odwrotnie.
– Tak. – Śmiech. – A teraz chodź tu wreszcie. Piekę właśnie królika.
Ruszyła po trawiastym zboczu w kierunku ogniska. Jasny blask księżyca osrebrzał pnie otaczających ją drzew. Poruszała się ostrożnie, gotowa pierzchnąć w każdej chwili. Zatrzymała się pod ostatnim drzewem dzielącym ją od ogniska.
Siedział przy nim młody człowiek oparty o gruby pień, z jedną nogą wyciągniętą przed siebie, drugą zgiętą w kolanie. Był prawdopodobnie starszy od niej o kilka lat.
Trudno było przyjrzeć mu się dokładnie w pomarańczowej poświacie. Miał zapuszczone, rozczochrane włosy, chyba czarne, lecz na pewno od dawna nie widzące mydła ani grzebienia, i ubranie tak obszarpane i połatane jak u uchodźców wojennych, którzy niedawno włóczyli się po Paryżu, zbierając niedopałki, makulaturę oraz puste butelki, żebrząc o jakieś ciuchy bądź jałmużnę. Był blady i wymizerowany jak ktoś, kto nigdy nie wie, kiedy znów coś zje.
A jednak proponował jej posiłek.
– Mam nadzieję, że jest pan dżentelmenem – powiedziała, trzymając się w mroku.
Mężczyzna zbył te słowa śmiechem.
Isabelle zbliżyła się ostrożnie do ogniska.
– Siadaj – powiedział nieznajomy.
Usiadła naprzeciw niego na trawie. Nachylił się i podał jej butelkę wina. Pociągnęła długi łyk, tak СКАЧАТЬ