Название: Zbieranie kości
Автор: Jesmyn Ward
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788366517554
isbn:
– Jadę po karmę dla psa. Chcesz się przejechać?
Skeet zwraca się do mnie z tym pytaniem, wychodząc zza węgła domu. Na twarzy Dużego Henry’ego maluje się ulga. Skeet zagląda do szopy, China szczeka. Butle stoją nieruchomo na ziemi, ale woda w środku migocze i szumi. Duży Henry zapala samochód, jedziemy.
Zazwyczaj przed sklepem spożywczym w St. Catherine samochody zajmują połowę parkingu. Teraz cały parking jest zastawiony i objeżdżamy go przez dziesięć minut, zanim znajdujemy zwalniające się miejsce. Skwar wali w samochód jak uczestnicy parady na Mardi Gras liczący na podwózkę. Skrapla się w szparach okien jak kropelki potu. Klimatyzacja samochodu Henry’ego omiata mi twarz i piersi, lekka jak cukrowa wata topiąca się od upału na języku. Wolny spacer przez parking trwa długo, choć znaleźliśmy przyzwoite miejsce niemal pośrodku. Skeetah przyśpiesza kroku i zostawia mnie za sobą w skwarze, ale Duży Henry idzie obok i zerka na mnie kątem oka.
W środku idę za Dużym Henrym, który idzie za Skeetem, wpadającym na sklepowe wózki pchane przez panie o rozwianych jak piórka włosach i piegowatych przedramionach, ciągnące za sobą wysokich mężczyzn w przeciwsłonecznych okularach okalających pół głowy. Ci bogatsi noszą szorty khaki i koszulki polo z emblematami klubów jachtowych, inni bojówki i myśliwskie panterki.
– Potrzebujemy wodę, baterie i… – jakaś pani wymienia listę zakupów, skręcając wózkiem w alejkę między regałami, a za nią wlecze się nastolatek z grzywą kręconych włosów. Nie słucha jej, zerka na Skeeta i Dużego Henry’ego, a potem odwraca głowę.
Skeet na nikogo nie zważa, ma ludzi w nosie jak skundlony miot. Duży Henry tańczy wokół wózków, mamrocząc „przepraszam” albo „pani wybaczy”. Ja jestem mała, czarna, niewidzialna. Jestem jak przemierzająca podziemia Eurydyka, wtapiam się w tło, nikt mnie nie zauważa.
W sklepie jest z tuzin różnych karm dla psów, ale Skeet wie, czego szuka. Zawsze kupuje tę samą – najdroższą. Tata kupił kiedyś Skeetowi wielki, pięćdziesięciofuntowy worek taniej karmy w sklepie zoologicznym. Skeet karmił nią Chinę, która połykała żarcie haustami, piła je jak wodę, a potem srała po nim na rzadko po całej Gliniance, a jej gówna wyglądały jak sadzone jajka. Potem przez miesiąc Skeet karmił ją resztkami ze stołu, wynoszonymi po kryjomu z domu. Przez cały tamten miesiąc siedział w szopie, waląc młotkiem w którąś z kosiarek Taty ze złomu, aż pewnego dnia kosiarka ożyła z wyciem, a wtedy poszedł do katolickiego kościoła, gdzie przekonał księdza, żeby mu zapłacił za skoszenie trawy i wyrywanie chwastów na cmentarzu. Ksiądz znał Mamę, więc pozwolił mu to robić. Teraz Skeet kosi latem trawę przy kościele trzy razy w tygodniu, a zimą wyrywa chwasty. W ten sposób zarabia na karmę dla psa. Parę razy widziałam – kiedy Tata nie wracał na noc i przysypiał pijany w Oaks, słuchając bluesa – jak Skeet wychodził z jego pokoju, trzymając w kieszeniach spodni pełne garście ukradzionych Tacie pieniędzy. Od tamtej pory czekam, aż któregoś ranka Tata obudzi się i stwierdzi, że brakuje mu forsy. Wypadnie na korytarz, szukając Skeeta, wrzeszcząc i wyrzucając z siebie złość i opary alkoholu, ale na razie mieliśmy szczęście, bo to się jeszcze nie wydarzyło.
– Mojemu psu wystarczy to.
Podchodzę bliżej, a Duży Henry pokazuje wielką zieloną torbę. Ta karma nie należy do najtańszych, ale nie jest też najdroższa. Skeet nie zwraca na niego uwagi, wyciąga już pięćdziesięciofuntowy worek.
– China wie, co lubi – mamrocze.
Worek wisi na jego ramieniu jak bezwładne dziecko i chrzęści.
– Zaraz zaczniesz jej kupować leki na alergię! – rzuca szeptem Duży Henry. – Markiz mówi, że w waszej szkole jest taka biała dziewczyna, co ma psa z alergią na trawę! Trawę!
– Niektórzy ludzie rozumieją podobieństwo między człowiekiem a psem. – Skeet podskakuje, podrzucając worek. Teraz wisi równo i zak z tym rywa mu połowę piersi. – Ludzie i psy są tacy sami.
– Fakt, mój pies kicha – odpowiada Duży Henry.
Wzrusza ramionami i wybucha śmiechem. Ma oczy barwy wyblakłego asfaltu, a kiedy Duży się uśmiecha, stają się nie większe od paznokci.
– Jak nie będzie mógł oddychać, to cię znienawidzi – stwierdza Skeet.
Wszystkie kolejki do kas są długie. Wszystkie stalowe koszyki są pełne. Skeet kołysze się na stopach, ja i Duży Henry wpadamy na siebie i nie wiemy, co robić. Henry odbija się ode mnie i wpada na stelaż z cukierkami i pismami, a ja krzyżuję ręce i szczypię się w łokcie. Powinnam chyba nieść koszyk, ludzie patrzą na nas i pewnie się zastanawiają, gdzie mamy zapasy. W szafkach w domu jest tyle jedzenia, że przetrwamy kilka dni, póki nie otworzą sklepów na nowo, a jeśli nie wystarczy żywności z szafek, Tata je zapełni przed uderzeniem huraganu. Fartuch kasjerki zwisa jej z ramienia, jakby nie miała czasu go poprawić przez to skanowanie wszystkich produktów, co trochę mnie niepokoi. Jest cała czerwona: ma rude włosy spięte w koński ogon, pąsowe policzki i zaczerwienione dłonie. Wbijam ręce w kieszenie, a test ciążowy, który wyjęłam z pudełka i schowałam za pasek szortów – udawałam, że muszę iść do łazienki – drapie mnie w biodro.
Ukradłam go pewnie przez Chinę. Ale wiem, że coś jest ze mną nie tak. Od tygodni wymiotuję co drugi dzień, a jak chodzę, czuję, jakby ktoś masował mi brzuch, żeby wypchnąć z niego jedzenie. Czasem, kiedy jem mniej, bo mam dość zupy ramen albo ziemniaków, miewam nieregularne krwawienia. Ale mdłości i wymioty każą mi ukraść ten test, zresztą nie tylko one, bo spóźniam się już drugi miesiąc, budzę się co rano z pełnym brzuchem – obrzmiałym i bolącym – czuję wilgoć między nogami, jakbym zaraz miała dostać okresu, ale nie dostaję. Przypominam sobie te wszystkie okazje, kiedy się kochałam z chłopakami, i wydaje mi się, że za każdym razem widziałam te złocistosrebrne opakowania od prezerwatyw przypominające złotą folię z czekoladek w kształcie monet; chłopcy rzucali je na ziemię, jak ze mnie schodzili, jak się rozdzielaliśmy. Właśnie myślę o prezerwatywach, gdy nagle widzę przed sobą kobietę leżącą jedną połową na drodze, a drugą w trawie.
– Tam jest kobieta! – wołam.
– I samochód – dorzuca Skeet.
Faktycznie, w sosny wbił się samochód, który wygląda jak kot wdrapujący się na drzewo. Jakby zeskoczył z drogi, żeby podrapać korę, i chwytając pień, przewrócił się na grzbiet.
– Nie wiedzieli, że tu trzeba zwalniać? – pyta Skeet. – Wszędzie stoją znaki.
– Może nie są stąd – odpowiadam, bo widzę w rowie mężczyznę, chodzi w tę i we w tę, trzymając się za głowę. Po policzku spływa mu wijąca się strużka krwi, biegnie między palcami i po przedramieniu. Nie wiedział, że droga zapętla się tutaj jak krew na jego ręce – to najniebezpieczniejsza do jazdy część bayou. Nie wiedział, że budując drogę, СКАЧАТЬ