Zbieranie kości. Jesmyn Ward
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zbieranie kości - Jesmyn Ward страница 4

Название: Zbieranie kości

Автор: Jesmyn Ward

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788366517554

isbn:

СКАЧАТЬ układały mi się na szyi jak kapy, które Mama kiedyś szydełkowała; przykrywamy się nimi zimą, żeby nam było ciepło, a rano budzimy się pod nimi spoceni. U moich stóp ląduje plastikowa butelka z płynem do mycia naczyń, spryskuje mi błotem łydki.

      – Mają być naprawdę czyste – woła Tata i odchodzi z młotkiem w ręku.

      Od płynu mam śliskie dłonie. Piana przykrywa błoto. Junior już skończył poszukiwania flaszek pod domem i usiadł obok mnie, bawiąc się bańkami.

      – Manny przyszedł tu tak wcześnie tylko dlatego, że chciał uciec od Shaliyah.

      Markiz odebrał im piłkę. Był mniejszy od Skeeta, ale niemal równie szybki, więc kozłował prawie pod sam wystrzępiony kosz. Duży Henry puścił oko do Manny’ego i roześmiał się. Manny ma gładką twarz i mówi całym ciałem: jego mięśnie trajkoczą jak kurczęta. Rozłożył nad Markizem ręce, nie pozwalając mu na oddanie rzutu, a Randall klasnął w dłonie na krawędzi służącego za boisko klepiska, czekając, aż Manny odbierze i poda mu piłkę. Duży Henry popychał go barkiem i blokował. Jest niemal wzrostu Randalla, ale znacznie szerszy w ramionach, porusza się i kręci z wdziękiem jak bączek. Teraz grali naprawdę.

      Trzask butelki, którą potrząsałam, zabrzmiał jak odgłos drobnych monet przerzucanych w dłoni. Butelka rozbiła się na drobne kawałki, a jeden z nich przeciął mi dłoń. Upuściłam szkło na ziemię.

      – Rusz się, Junior – rzuciłam.

      Dłonie, wcześniej różowe od wewnątrz, pokryła czerwień. Zwłaszcza lewą.

      – Krwawię! – szepnęłam.

      Nie krzyczałam, chciałam, żeby Manny na mnie spojrzał, ale nie jak na żałosną histeryczkę. Nie chciałam, żeby się nade mną litował, bo nie umiem znieść bólu tak mężnie jak chłopcy. Randall przejął podanie z kozła od Manny’ego i podszedł do mnie; uklękłam i włożyłam lewą dłoń pod kran, szkarłatna wstążka zamieniała się w błoto u moich stóp. Rzucił piłkę przez głowę. Rana miała wielkość dwudziestopięciocentówki i krwawiła bez przerwy, choć niezbyt mocno.

      – Pokaż.

      Naciskał kciukiem wokół pulsującego krwią skaleczenia. Zrobiło mi się niedobrze.

      – Musisz wyciskać, aż przestanie krwawić.

      Przyłożył mój kciuk, który wciąż trzymałam w szyjce butelki, na ranę.

      – Naciskaj – polecił. – Ja mam brudne ręce. Naciskaj, aż przestanie boleć.

      To samo zawsze powtarzała nam Mama, kiedy przybiegaliśmy do niej ze skaleczeniem albo zadrapaniem. Naciskała i dmuchała na rany, z którymi przybiegaliśmy, polewała je najpierw spirytusem, a kiedy przestawała dmuchać, już nic nas nie bolało. „No proszę! Widzisz! Jakby nic się nie stało”.

      Manny wymieniał z Markizem bardzo szybkie podania, a piłka bębniła jak oszalała o klepisko. Rzucił okiem na klęczącego nade mną Randalla, a policzki zarumieniły mu się mocniej niż zazwyczaj, ale nie przestawał syczeć, co robi zawsze, grając w kosza, więc domyśliłam się, że jest podniecony, ale nie mną. „Naciskaj… aż przestanie boleć”. Przewracały mi się flaki. Randall nacisnął jeszcze raz i wstał, a kształt jego ust nie przypominał już ust Mamy. Przypominał ją tylko wtedy, kiedy mnie pouczał. Manny odwrócił głowę.

      Następny szczeniak Chiny jest czarno-biały. Na szyi ma biały kołnierz, opadający od głowy ku łopatkom. Reszta jest czarna. Szarpie się i skomle, a Skeet kładzie go, czystego, na kocyku. Skomle głośno, słychać go ponad cykadami – to najgłośniejszy tańczący na Mardi Gras Indianin w białym pióropuszu, wrzeszczy i hopsa przez głębokie leje na ulicach zatopionego miasta. Chcę go mieć, bo przyszedł na świat, śpiewając i intonując zaklęcia jak nowoorleańscy czerwonoskórzy – ci, po których odziedziczyłam włosy – ale nie przypuszczam, żeby Skeet mi go oddał. Jest wart dużo pieniędzy. Ma dobry rodowód. Wśród pitbulli z Bois Sauvage China słynie z przegryzania gardeł innym psom, czym zmusza je do wycia jak byle kundel. Wyrywa im ścięgna z szyi. Jej partner z Germaine – leżącego kilka miasteczek dalej – jest równie waleczny. Rico, jego właściciel, to kuzyn Manny’ego i zarabia tyle pieniędzy na walkach psów, że pracuje tylko na pół etatu jako mechanik w warsztacie samochodowym, a przez resztę czasu wozi psa na nielegalne, organizowane w lasach walki.

      – Szkoda, że nie jest cały czarny – skarży się Skeet.

      – Mnie to nie przeszkadza – odpowiadam mu i wszystkim innym, także psom mnożącym się w szopie, ale nikt mnie nie słucha przez Chinę. Bo China skowyczy. Jak ja, gdy puszczam rozkołysaną linę przywiązaną do konaru wysokiego drzewa nad Wolf River: przerażona, w uniesieniu. Stawia przycięte uszy. Wysuwa się z niej szczeniak. Jest chyba żółty z czarnymi pasami, ale gdy Skeet go wyciera, czarne pasy znikają.

      – Krew w nocy ma czarny kolor – stwierdza Randall.

      Szczeniak jest całkiem biały. Wygląda jak jego matka w miniaturze. Matka wyje, ale szczeniak – suczka – milczy. Skeetah pochyla się nad nią. Inne szczenięta otwierają pyszczki, prostują nogi. Wszyscy jesteśmy tak spoceni, jakbyśmy przybiegli do szopy prosto z letniej ulewy. Ale Skeet kręci głową, a ja nie wiem, czy spływa po niej pot, czy łzy. Mruga. Drapie palcem po śnieżnobiałym łebku, po piersi i brzuchu szczeniaka. Suczka otwiera nagle pyszczek i wydyma brzuch. Jest nieodrodną córką swojej matki. Waleczna. Oddycha.

      Przewiązałam dłoń kawałkiem starej szmaty i myłam dalej butle, które ustawiałam później wzdłuż ściany w kuchni. Junior pobiegł do rosnącego wokół domu lasu, twierdząc, że będzie polował na pancerniki. Chłopcy skończyli grać w kosza. Duży Henry wjechał na podwórko obok domu starym chevroletem caprice, którego dostał od mamy na szesnaste urodziny, ale najpierw napił się wody z kranu, zmoczył sobie głowę i otrząsnął się jak mokry pies, aż się roześmiałam. Randall i Manny kłócili się o mecz. Markiz leżał na masce auta w cieniu dębów i palił cygaro. W samochodzie Dużego Henry’ego działają tylko dwa głośniki o wielkości sześć na dziewięć cali, bo przepalił wzmacniacz i bas, więc kłótnia Randalla i Manny’ego była głośniejsza od muzyki. Zebrałam szkło z potłuczonej butelki i położyłam je na połówce starej pokrywy od kubła na śmieci. Uklękłam i wypatrywałam kawałków szkła, zastanawiając się, czy znajdę ten, który mnie skaleczył. Gdy skończyłam, poszłam na tyły, do lasu. Moje oczy tak bardzo chciały wpatrywać się w Manny’ego, że od tego pragnienia aż ćmiły mnie skronie, ale szłam dalej.

      Ta ziemia, w sumie jakieś piętnaście akrów, należała kiedyś do babci, mamy mojej Mamy, Mamci Lizbeth, oraz do taty Mamy, Tatki Josepha. To Tatko Joseph nazwał naszą ziemię Glinianką, Tatko Joseph pozwolił białym, z którymi pracował, kopać tutaj glinę używaną do wylewania fundamentów, pozwolił im przekopać stok wzgórza na przecince na tyłach naszej ziemi, gdzie kiedyś sadził kukurydzę na paszę. Pozwolił im zabrać tyle gliny, ile potrzebowali, aż wykopali urwisko nad suchą jamą za podwórkiem. Wąski strumyk spływający ze wzgórza i okalający je zmienił kierunek i wlał się do suchej jamy, zamieniając ją w gliniankę. Tatko Joseph dopiero wtedy zrozumiał, że woda wypłucze ziemię, że glinianka będzie wylewać się z jamy i zabierać po kawałku parcelę albo zamieni ją w bagno, więc przestał sprzedawać glinę za pieniądze. Niedługo potem umarł na raka jamy ustnej – tak przynajmniej opowiadała nam Mamcia Lizbeth, kiedy byliśmy mali. СКАЧАТЬ