Zbieranie kości. Jesmyn Ward
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zbieranie kości - Jesmyn Ward страница 5

Название: Zbieranie kości

Автор: Jesmyn Ward

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788366517554

isbn:

СКАЧАТЬ do płytkiego dołu obok glinianki i palimy. Kiedy spadają do ognia i płoną igły z okolicznych drzew, dym da się znieść, bo nie śmierdzi. W innym wypadku śmierdzi palonym plastikiem. Wyrzuciłam szkło do dołu, gdzie zamigotało na poczerniałych odpadkach jak gwiazdy. W gliniance nie było dużo wody: nie padało u nas od wielu tygodni. Ulewa, której potrzebowaliśmy, siekła Zatokę, powstrzymywana za rękę jak zmęczone i głodne dziecko przez formujący się tam niż. Latem, jeśli padają ulewne deszcze, glinianka wypełnia się po brzegi, a my w niej pływamy. Woda, która zwykle ma różowawy kolor, zrobiła się teraz gęsta i brunatnoczerwona. Barwy strupa. Odwróciłam się, żeby odejść, i ujrzałam przed sobą złoto: Manny’ego.

      – Za sucho – oznajmił.

      Stanął obok mnie na wyciągnięcie ręki. Mogłabym go podrapać.

      – Nie da się teraz pływać – dodał.

      Kiwnęłam głową. Mówił do mnie, a ja zapomniałam języka w gębie.

      – Jeśli twój tata się nie myli, to niedługo będzie lało – ciągnął.

      Uderzałam się po udzie pokrywą od kubła, zapominając, że w środku jest ziemia. Odrywała się od pokrywy i spadała jak proszek. Wolałabym milczeć, ale coś przyszło mi do głowy, więc zapytałam:

      – Czemu nie siedzisz przed domem?

      Wbił wzrok w stopy. Jego białe niegdyś jordany miały teraz kolor pomarańczowego sorbetu.

      – Z nimi?

      – No.

      Zerknęłam na jego twarz szklącą się od potu. Miałam rozchylone usta. Gdybym była inna, zlizałabym z niego pot, który smakowałby solą. Ale dziewczyna, którą jestem, nie pochyliła się ku niemu, nie uśmiechnęła, nie dotknęła wargami jego szyi. Ta dziewczyna czekała, bo nie należała do takich kobiet jak te z czytanej przeze mnie Mitologii – kobiet, które sprawiały, że połykałam stronę za stroną: kokietujących nimf, bezwzględnych bogiń czy wyjaławiających całą ziemię na świecie matek. Nie była jak Io, która rozkochała w sobie boga; ani jak Artemida, która zamieniła myśliwego w jelenia i zmusiła jego psy, żeby rozszarpały go żywcem; ani tym bardziej jak Demeter, która przestała troszczyć się o urodzaj, gdy porwano jej córkę.

      – Bo nie palę trawy – odrzekł Manny, a jego jordan ześlizgnął się bliżej mojej stopy. – Wiesz, że już tego nie robię. – Stopy Manny’ego stały teraz przede mną, był wysoki, więc przesłonił mi słońce. – Wiesz, co robię. – Naprawdę na mnie patrzył, śmiało, po raz pierwszy tego dnia.

      Uśmiechnął się. Jego twarz: spalona słońcem na czerwono, z dołkami w policzkach, śladami po trądziku i lśniącymi bliznami po wypadku. Miał siedemnaście lat i prowadził po pijanemu, w dodatku naćpany. W samochodzie siedzieli jego kuzyni, jechali całą bandą o północy po wiejskiej drodze, wpadli w poślizg i uderzyli w jelenia. Manny wydostał się z auta przez okno i upadł na nierówny asfalt i szkło, podrapał się, a droga naznaczyła go własnymi nierównościami i połamała w wielu miejscach. Był słońcem.

      Dotknął mnie najpierw tam, gdzie zawsze mnie dotykał: położył mi dłonie na pośladkach. Chwycił mnie mocno i przyciągnął, aż zsunęły mi się szorty. Szarpnął palcami figi, ocierał się przedramieniem o mój brzuch, a szczecina na jego skórze paliła jak język. Nigdy mnie nie całował w inny sposób, tylko tak – ciałem, nie ustami. Bielizna zsunęła mi się do kostek. Obierał mnie z ubrania jak pomarańczę, chciał tej drugiej mnie. O miękkim, dojrzałym jak owoc sercu, lepiącym się sercu; chłopcy wypatrzyli je mimo mojej mało dziewczęcej sylwetki, ciemnej skóry, niezbyt ładnej twarzy. Chciał tej o dziewczyńskim sercu, które oddawałam innym chłopcom przed Mannym tylko dlatego, że go zapragnęli, a nie dlatego, że sama chciałam. Oddawałam je, bo przez chwilę stawałam się Eurydyką, Psyche i Dafne. Byłam uwielbiana. Ale z Mannym było inaczej. Manny jest piękny, ale wybrał właśnie mnie i robił to raz za razem. Chciał posiąść moje dziewczyńskie serce – oddawałam mu oba. Sosny zawirowały, jakby bawiły się w kółko graniaste, upadłam. „Dziś będzie szybko – pomyślałam – ukryje twarz w moich włosach, warknie, kiedy się spuści”. Wbiłam mu pięty w uda. Choć poznałam wszystkich innych chłopców, Manny’ego i jego ciało znałam najlepiej – kochałam go najmocniej. Okazywałam to moimi biodrami. Włosami jak poduszka na czerwonej ziemi. Bolały mnie piersi. Chciałam, żeby do mnie przywarł, dotykał mnie wszędzie. Nie zrobił tego, przywierał tylko biodrami. China szczekała ostro. Byłam odważna jak Greczynka. Rozpalałam go miłością, a Manny mnie kochał.

      China liże szczenięta. Nigdy nie widziałam jej tak łagodnej. Nie miałam pojęcia, co sobie wyobrażałam: co China zrobi, kiedy już je urodzi, usiądzie na nich, wytarmosi je? Zagryzie? Rozgryzie im łebki na miazgę, zmiażdży im kości i zostanie po nich kałuża krwi? Ale China niczego takiego nie robi. Staje nad nimi – Skeet z jednej strony, a ona z drugiej, jak dumni rodzice – i liże je.

      – Jeszcze nie skończyła – woła Tata ze skrzyni półciężarówki. – Jeszcze popłód.

      I znów znika w ciemności, a butelki, które umyłam, z brzękiem toczą się za nim po ziemi.

      China jakby go usłyszała. Zaszywa się w kącie, chowa się za stertą pustaków i prawie kompletnym, moim zdaniem, silnikiem samochodowym. Nie wydaje żadnych odgłosów, tylko obnaża kły. To groźny grymas. Nawet Skeet do niej nie podchodzi. China nie chce, żeby ktokolwiek to widział. Nie zmusimy jej do tego. Widzimy tylko jej pysk lśniący różowo i żółto od tego, co zlizała ze szczeniąt. Za jej zadem słychać mokre plaśnięcie, obraca się szybko, z tyłu wciąż spływa jej strużka śluzu, zjada to, co urodziła. Przykucam i przyglądam się jej zza nóg Skeeta. To, co z niej wypadło, ma w ciemnym kącie ciemnofioletowy, niemal czarny kolor. China potrząsa łbem i połyka lśniącą tkankę przypominającą wnętrzności ostatniego z wieprzy, które hodował Tata: zarżnął go, a wnętrzności wrzucił do koryta i kazał nam je oczyścić na flaki do kiełbas; śmierdziały tak odrażająco, że Randall się porzygał.

      – Słyszałem, że zawsze zjadają popłód – odzywa się teraz.

      China przechodzi obok Skeeta, liże go po małym palcu. To pocałunek, cmoknięcie. Staje nad brudnym ręcznikiem, na którym leżą szczenięta.

      – Patrzcie! – wołam.

      Tam, gdzie urodziła i zjadła popłód, coś się porusza. Skeet podpełza w ciemny kąt na czworakach, podnosi to coś.

      – Ostatnie w miocie – mówi.

      Wynosi szczenię na światło.

      Jest pręgowane. Cały tułów pokrywają brunatnoczarne pasy jak u zebry. Jest o połowę mniejsze od rodzeństwa. Skeet zamyka je w garści, a ono całkiem się w niej chowa.

      – Żyje – mówi.

      Jest rozpromieniony. Jest szczęśliwy z powodu jeszcze jednego szczeniaka. Jeśli ten przeżyje, dostanie za niego pewnie z dwieście dolarów, nawet za ostatniego z miotu. Otwiera dłoń, a szczeniak wygląda w niej jak korona kwiatka. Ale jest tak nieruchomy jak znamię na słupku. Usta Skeeta tężeją, opuszcza brwi. Kładzie szczenię.

      – Pewnie i tak zdechnie.

      China nie kładzie się przy СКАЧАТЬ