Название: Zbieranie kości
Автор: Jesmyn Ward
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788366517554
isbn:
Wchodzimy do domu i każę Juniorowi iść się wykąpać, ale nie zwraca na mnie uwagi i wchodzi do wanny, dopiero gdy Randall zanosi go do łazienki i odkręca wodę. Randall stoi w drzwiach i pilnuje Juniora, bo wszyscy wiedzą, że kiedy Junior zostaje w łazience sam, zamyka drzwi, siada na krawędzi wanny i tylko rozchlapuje stopami wodę. Nienawidzi się kąpać. Biorę prysznic jako ostatnia, a woda – choć odkręciłam tylko zimną – jest letnia. W sierpniu jest zawsze najgoręcej, a skwar pali ziemię tak głęboko, że gotuje wodę w studniach. Kładę się do łóżka, a Junior już śpi. Szumi kwadratowy wentylator w oknie. Leżę na wznak, mam zawroty głowy i mdłości. Zjadłam tylko jeden posiłek. Widzę nad sobą Manny’ego, liże mnie po twarzy, czuję jego gorący pot, gdy stykamy się biodrami. Widzi mnie całym ciałem. Kocha mnie jak Jazon. Junior chrapie po dziecięcemu. Zasypiam z Mannym, czując jego oddech we włosach.
DZIEŃ DRUGI
Ukryte jajka
Poranki po narodzinach powinny być ciche, powietrze powinno wygłuszać hałasy. Ale tutaj, w Gliniance, cisza pojawia się i znika jak sfora zdziczałych psów, które Tata odstraszał kiedyś dubeltówką, zanim Skeetah przyprowadził Chinę. Kiedy Tata hodował świnie, maciory o poranku kwiczały nad lepkimi prosiakami. Z ukrytych przez kury jajek wylęgały się kurczaki, budziły nas piskami i machaniem skrzydełkami. Pierwszy dzień szczeniaków Chiny na tym świecie jest taki sam jak inne. Budzi mnie walenie młotkiem.
Na podwórku stoi umyty i przebrany Skeet. W końcu zmienił koszulkę, a twarz mu jaśnieje, jakby ją właśnie wyszorował. Wbija gwóźdź w deskę, którą przybija do innej. Mam na sobie nocną koszulkę, jest tak wcześnie, że poranek można uznać za chłodny.
– Co robisz?
– Zbijam wybieg. – Skeet wali w gwóźdź. – Będzie im potrzebny za sześć tygodni.
– Nie za wcześnie? Wybieg? – Przecieram oczy.
Jestem głodna i wiem, że już nie usnę. Powinnam była wydrzeć się przez okno, żeby przestał walić tym młotkiem, naciągnąć kołdrę na głowę i iść dalej spać.
– Będą żyły i będą duże. Nie mogą przez cały czas biegać swobodnie po dworze. Jeszcze coś je przejedzie. – Pochyla się na odwróconym wiadrze, na którym siedzi, wsuwa młotek za pasek spodni. – Chcesz je zobaczyć?
Kiwam głową.
W szopie nie ma już lśniących od śluzu, wijących się na wszystkie strony kulek. Są za to nowe kulki, puszyste i kosmate. Przypominają trochę kurczaki. Są ślepe, a zamiast oczek mają cienkie czarne kreski, wyglądające jak zaciśnięte usta. Za to otwierają pyszczki. Dyszą, sapią i piszczą zgrzytliwie, co kiedyś zamieni się w szczekanie. Przetaczają się po sobie, koziołkują jeden przez drugiego, żeby wylądować przy boku matki. China wpatruje się we mnie. Skeet zaciąga zasłonę.
– Nawet nie marzyłem, Esch, że urodzi się aż pięć. To jej pierwszy miot, więc myślałem, że przeżyją ze dwa. Że je zadusi albo urodzą się martwe. Nawet mi do głowy nie przyszło, że da mi aż pięć młodych!
Skeet stoi tak blisko, że stykamy się ramionami. Nie patrzy na mnie, opowiadając mi o tym, wbija wzrok w ziemię. Nikomu nie mówi takich rzeczy, nawet Chinie. Rzadko się zwierza i tylko mnie, a ja zawsze słucham.
– Widziałem raz, wiesz, w telewizji takich ojców, co byli przy porodzie i mówili, że to cud. Widziałem szczeniące się kundle, świnie i króliki, ale nigdy nie czułem czegoś takiego. Te jej szczeniaki są jedyne – kończy.
– Chcesz coś zjeść? – Nie mogę gadać o pustym żołądku.
China warczy i szczeka, a Skeet patrzy na mnie tak, jakby nie usłyszał.
– Nie. – Wyciąga młotek zza paska. – Muszę zbić ramę, a potem sprawdzę, czy je karmi. – Drapie się po czole i wzrusza ramionami. – Życie hodowcy. – Jego spojrzenie jest jak przecinek i znów zaczyna walić młotkiem.
Idę rozejrzeć się za śniadaniem.
Mama nauczyła mnie szukania jajek. Chodziłam za nią po podwórku. Tu nigdy nie było czysto i schludnie. Nawet gdy żyła, na podwórku zawsze stało pełno wybebeszonych aut z otwartymi maskami, rozebranymi silnikami, nadwoziami przypominającymi obżarte przez sępy kości padliny. Miałyśmy wtedy jakieś dziesięć kur. Teraz mamy ze dwadzieścia pięć albo trzydzieści, bo nie zawsze da się znaleźć jajka, a kury dobrze je chowają. Nie pamiętam za bardzo, jak chodziłam za Mamą, bo miała skórę tak ciemną jak rozłożyste dęby i nigdy nie nosiła niczego jaskrawego, nigdy nie miała sukienek różowych jak lakier do paznokci, niebieskich jak hiacynty czy żółtych jak banany. Po domu chodziła w koszulkach i spodniach, które może kiedyś były jasne, ale wyblakły od noszenia, więc zawsze wydawały się oliwkowe albo czarne, albo brunatne jak orzech, więc kiedy się pochylała, żeby wydobyć jajko z ukrytego gniazda, prawie jej nie widziałam, a chodziła i zachowywała się tak cicho jak bezwietrzny las albo lekki wiatr owiewający drzewa. Chodziłam za nią, kierując się dotykiem, a nie wzrokiem, trzymałam się nogawki jej spodni albo rąbka spódnicy i tak zapuszczałyśmy się do dąbrowy, rozglądając się za jajkami. Lubię szukać jajek. Lubię chodzić sama, stawiać kroki we własnym tempie i na nic się nie gapić. Nie zważać na Tatę ani na Juniora. Czuć się jak bezszelestny wiatr. Wyobrażam sobie idącą przede mną Mamę, obracającą się do mnie z uśmiechem albo gwiżdżącą na mnie, żebym przyśpieszyła kroku; widzę jej bielejące w ciemności zęby. Ale praca to praca, muszę wziąć się w garść i skupić na tym, żeby znaleźć coś do zjedzenia.
Jedyne, co przychodziło mi łatwo – jak pływanie w gliniance – to kochanie się z chłopakami. Miałam dwanaście lat. Za pierwszym razem leżałam na przednim siedzeniu śmieciarki Taty. Kochałam się z Markizem, ledwie rok ode mnie starszym. Najlepszym przyjacielem Skeeta. Był tak zżyty z nami obojgiem, że latem w zasadzie u nas mieszkał. Biegaliśmy we trójkę po dworze i gubiliśmy się w lasach Taty albo przez całe dnie pływaliśmy na plecach w gliniance. Chodziliśmy pokryci pomarańczowym pyłem, a budząc się każdego ranka tej ciągnącej się miesiącami nocowanki, zgarnialiśmy z prześcieradeł okruchy suchej czerwonej gliny. Schowaliśmy się w śmieciarce przed Skeetem, czekaliśmy, aż nas znajdzie, a Markiz zapytał, czy może dotknąć mojego cycuszka. Dopiero mi rosły i wciąż były małe jak pagórki bitej śmietany na cytrynowej bezie, ale w środku miały twardy supełek. Pozwoliłam mu, a zaraz potem zapytał mnie, czy pokażę mu to, co mam w majtkach, bo boi się, że umrze i nigdy tego nie zobaczy. Też mu pokazałam. No i wtedy zaczął mnie dotykać, co najpierw było przyjemne, a potem nie, a w końcu znów przyjemne. Było mi łatwiej pozwolić mu się dotykać, niż kazać przestać, łatwiej wpuścić go do środka, niż odepchnąć, łatwiej wpuścić go tam, niż odpowiadać na pytanie „A czemu nie?”. Było mi łatwiej nic nie mówić i wziąć go w siebie, niż udzielić mu odpowiedzi. Skeet znalazł nas, jak skończyliśmy. Byłam tak spocona, że paliły mnie oczy, a część potu, który spływał mi po twarzy, należała do Markiza, który najpierw głupio się uśmiechał, a potem przestał i gapił się na mnie, robiąc wielkie oczy, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się właśnie stało. „Co robiliśta?”, spytał Skeet, a ja odpowiedziałam: СКАЧАТЬ