Zbieranie kości. Jesmyn Ward
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zbieranie kości - Jesmyn Ward страница 9

Название: Zbieranie kości

Автор: Jesmyn Ward

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788366517554

isbn:

СКАЧАТЬ patrzy prosto przed siebie, nie zwraca uwagi na wypadek ani na mężczyznę chodzącego tam i z powrotem w rowie.

      Mężczyzna podnosi głowę, wychodzi z rowu. Staje tak blisko kobiety, że przez przypadek mógłby ją kopnąć – jakby jej nie widział. Przyciska dłonią telefon do ucha, a drugą trzyma na przerzedzonych kasztanowych włosach. Ma białą koszulę z białymi guzikami, a przez pierś biegnie mu szarfa krwi niczym u zwyciężczyni konkursu piękności.

      – Możecie mi powiedzieć, gdzie jestem? – pyta, a w zasadzie krzyczy, jakby zwracał się do głuchego staruszka. – Dzwonię pod dziewięćset jedenaście i pytają, gdzie jestem.

      – Niech im pan powie, że między Bois Sauvage a St. Catherine, nad bayou. Niech im pan powie, że najbliżej można dojechać drogą z Pelage i że rozbił się pan tuż przed mostem Dedeaux.

      Mężczyzna kiwa głową, otwiera usta, żeby przemówić.

      – Jestem… – przerywa. – Mógłbyś? Nie pamiętam…

      Wyciąga rękę ku oknu od strony pasażera, podaje zakrwawiony telefon Skeetowi. Skeet nie cofa głowy, nie porusza się. Wpatruje się w dłoń mężczyzny, jakby jej nie widział. Duży Henry chwyta telefon na swój sposób: dwoma palcami. Aparat jest poplamiony krwią.

      – No, doszło do wypadku. Dwoje ludzi, rozbili się o drzewo. – Powtarza, gdzie się znajdujemy. – Tak, ten telefon należy do tego pana, ale kobieta… tylko leży. – Przerywa. – Okej, w porządku, zaczekamy. – Opuszcza wzrok i mamrocze: – Dziękuję.

      Leżąca na ziemi kobieta wygląda, jakby spała: trzyma głowę na ramieniu, ma otwarte dłonie, może coś z nich wypuściła, leży na boku.

      – Co powiedzieli? – pytam.

      – Że mamy z nimi zostać, póki nie przyjadą. Będą za kilka minut.

      – Muszę wracać do domu – sprzeciwia się Skeet.

      Duży Henry obrzuca go dziwnym spojrzeniem, zjeżdża na pobocze i parkuje w wysokiej trawie. Boję się, żeby nie potrącił mężczyzny, który znów stoi zgarbiony w rowie, nie dotyka już kobiety czubkami butów. Patrzy gdzieś w dal, jakby nie widział auta mijającego go w odległości kilku cali.

      – Szczeniaki. Ona jeszcze nie wie, jak się nimi zajmować.

      Duży Henry wyłącza silnik. Obejmuję się ramionami. Test ciążowy uwiera mnie w bok. Duży Henry wyjmuje kluczyki ze stacyjki, patrzy na telefon mężczyzny, który rzucił na kolana. Otwiera drzwi, gramoli się z samochodu, zamyka i rusza ku nieznajomemu.

      – Jest głodna. I karmi – biadoli Skeet.

      W każdym greckim micie pojawia się mężczyzna uganiający się za kobietą albo kobieta uganiająca się za mężczyzną. Nigdy nie mogą się spotkać. W rowie leży ciało, a jakiś człowiek to podchodzi, to odchodzi od niego. Duży Henry przyklęka obok kobiety. Mężczyzna przykucnął, widać tylko jego głowę, za którą łapie się teraz oburącz. Chyba jęczy. Duży Henry kołysze się nad kobietą jak siedzący przy drodze sęp – niezdarnie, ze stopami na zewnątrz. Zastanawiam się, kim dla tego mężczyzny jest ta kobieta o złocistych jak opakowanie prezerwatyw włosach.

      – Nie ufam jej – stwierdza Skeet, odczekawszy, aż Duży Henry nie zdoła go usłyszeć; mówi tak cicho, jakby zapomniał, że siedzę z tyłu.

      – Myślisz, że to rodzina czy znajomi? – Zmieniam pozycję, żeby test nie drapał mnie w biodro, ale nie robię tego gwałtownie, żeby mi nie wypadł zza paska szortów. Skeetah nie odpowiada. Popycham jego fotel.

      – Co?

      – Rodzina czy znajomi? – Odwracam głowę i widzę, że mężczyzna podchodzi do samochodu.

      Duży Henry coś do niego wrzeszczy, ale tutaj słychać tylko mamrotanie.

      – Kochankowie – mówi.

      – Jak to?

      – Wiesz, o co mi chodzi – dorzuca.

      Zawsze wydawało mi się, że Skeet nie ma pojęcia o połowie rzeczy, które dzieją się w Gliniance. Zawsze widywałam go – odkąd po raz pierwszy przyprowadził do domu jakiegoś pitbulla, którego, jak mówił, ukradł z czyjegoś podwórka, a miał wtedy dwanaście lat – tylko z psami. Pręgowanymi, wyliniałymi, białoróżowymi, grubymi, a czasem tak wychudzonymi, że ich kości wyglądały jak śmigająca pod skórą ławica ryb. Mówił tak, jakby szczekał, a chodził tak, jakby machał ogonem. Trochę się od siebie oddaliliśmy. A teraz zastanawiam się, co widział, gdy rozglądał się po Gliniance, ułożywszy psy spać albo gdy nie miał akurat psa, bo przed Chiną większość z nich zdychała, zanim dożyła roku. Za każdym razem odczekiwał tydzień i przyprowadzał innego. Przed Chiną nigdy nie kupował karmy dla psów, dawał im resztki ze stołu zmieszane z kupowaną przez Tatę karmą dla kur. Więc co Skeet może wiedzieć o kochankach? Jest dziwakiem, który – gdy wszyscy są razem – zawsze cuchnie jak mokry kundel, przez co dziewczyny uważają pewnie, że śmierdzi. Ale nawet ja wiem, że gdzieś jest jedna – zawsze jest taka jedna – która lubi takich chłopców jak Skeet. Każdy ma taką jedną albo takiego jednego. Ale Skeet w to nie wierzy. W drzwi samochodu uderza mokra dłoń, mężczyzna stoi przy nas, rozsmarowuje palcami krwawy ślad, cienki jak wędkarska żyłka. Mruży oczy, wpatrując się w Skeeta, a Skeet odsuwa się od drzwi.

      – Hej, człowieku!

      Piszczy pokrętło, Skeet podnosi szybę.

      – Chyba cię skądś znam.

      Szyba nieruchomieje w połowie okna.

      – Nie kosisz przypadkiem trawy?

      – Niech pan odejdzie od samochodu! – piszczę.

      – Na cmentarzu?

      Skeet podnosi szybę do końca. W samochodzie robi się od razu goręcej o pięć stopni.

      – Co za skurwiel – mamrocze Skeet. – Czemu nie zajmie się dziewczyną? – Wiem, że chce otworzyć drzwi. – Zostawił ją samą, jakby jej nie widział, przechodzi przez nią jak przez brudne gacie na podłodze.

      Chce go uderzyć – tego zakrwawionego mężczyznę – drzwiami. Chce go skląć i przepędzić.

      – Jest ranny.

      – Nie zna mnie. Nie mieszka w Bois Sauvage.

      – Może mieszka w którymś z tych dużych domów nad bayou. Może chodzi do któregoś z kościołów na północy i widuje cię po drodze.

      Skeet odwraca się plecami do okna, pokrętło wbija mu się w krzyż. Opiera potylicę o szybę.

      – Duży Henry powinien go stąd zabrać.

      Kiedy to mówi, Duży Henry już przebija się ku nam przez trawę. Porusza się z wdziękiem, gdy biegnie. Wydaje się niezdarny tylko wtedy, kiedy stoi, siedzi albo idzie, bojąc się coś uszkodzić.

      – Karetka już jedzie, proszę pana.

СКАЧАТЬ