Warunek. Eustachy Rylski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Warunek - Eustachy Rylski страница 8

Название: Warunek

Автор: Eustachy Rylski

Издательство: PDW

Жанр: Классическая проза

Серия:

isbn: 9788380321557

isbn:

СКАЧАТЬ Ani kroku dalej, Adon.

      Pewność Rangułta zamieniła się w niepewność, gdy Hoszowski błyskawicznym ruchem uniósł broń i wymierzył uważnie. Trwało to trochę. Dla szwoleżerów cholerną wieczność. Porucznik opuścił dłoń. Przedmuchał szczerbinę. Wyjął palec z oprawy cyngla. Z hallu słychać było uderzenia podkutych butów o posadzkę i podniesione męskie głosy. Na szeroko rozkraczonych nogach stał porucznik jak jakiś upiorny gnom. Koił go spokój. Znów mierzył uważnie i pewnie w łeb kapitana, jakby poza egzekucją nie było świata. Twarz Rangułta zaszkliła się potem, a skóra pod nim zdawała się rozsypywać w proch. Hoszowski nacisnął spust, odliczając jego bezwładność. Po kilku sekundach zwolnił. Znów nacisnął o takt mocniej. Metalowy język cofnął się do trzech czwartych swej drogi. Jeszcze ćwierć taktu i ciemność. Szerokie barki Rangułta zadrżały.

      Nagłe szarpnięcie wyrwało prawie drzwi z zawiasów i na progu zatrzymał się wygalonowany oficer w służbowym impecie.

      – Generał Lamont na miejscu! – zawiadomił z tą odwieczną nieuprawnioną wyższością i niższością zarazem, jaką przyznają sobie i jakiej doświadczają ci z kancelarii wobec tych z pola.

      Szwoleżerowie nie zwrócili na niego uwagi. Rangułt jak zadrżał, tak drży, a Hoszowski jak mierzył, tak mierzy.

      Zaskoczony tym oficer dodał w rozpędzie:

      – Generał Lamont prosi pana kapitana i jego podkomendnych, by byli gotowi... – urwał, przyglądając się niemej scenie.

      Rangułt odezwał się z głębi sali:

      – Obawiam się, Heltrein, że to nie jest możliwe.

      Hoszowski opuścił nagle dłoń z pistoletem.

      – Nie, czemu... – rzekł uśmiechnięty, zamieniając w jednej chwili całą dramatyczność zdarzenia w bagatelę, incydent, głupstwo. – Porucznik Semen Hoszowski z kwatery wodza naczelnego do inspektora kawalerii.

      – Proszę za mną – odpowiedział mu Heltrein, lecz nie od razu wyprowadził porucznika z sali, tak że ten miał chwilę jeszcze, by poigrać ze szwoleżerami. Zrobił taki ruch, jakby zamierzył zwrócić pistolet Dreszerowi, a gdy ten podszedł, porucznik rzucił mu go pod nogi. Obrócił się do szwoleżerów plecami i z sakwą przewieszoną przez ramię skierował się bez słowa do drzwi, wymuszając na wygalonowanym oficerze, by ruszył przed nim.

      Nim opuścił salę na dobre, posłał jeszcze szwoleżerom promienny uśmiech, o który tę ponurą, zamkniętą twarz trudno było podejrzewać. Rangułt oparł się plecami o ścianę, po czym osunął się po niej powoli na posadzkę. Rudzki, co mu się na ogół nie zdarza, znieruchomiał. Wolanin dojrzał. Dreszer, byk krasy, stępiał do szczętu.

      8

      Zaraz potem, w okrągłym pokoju na piętrze dworu, zamienionym w kancelarię, Heltrein przejrzał pisma i dokumenty przywiezione przez Hoszowskiego.

      Porucznik usiadł na wskazanym mu krześle i ujęty ciszą, ciepłem świec, przytulnością miejsca przypatrywał się chybotliwym płomykom, odbijającym się w niezasłoniętych oknach, ze spływającym po nich jesiennym deszczem.

      Porucznik nie walczył ze snem, który odwzajemnił mu się umiarkowaniem. Ani spał, ani czuwał, wszelkie myśli go odpłynęły, nie wydając na żer emocjom, a rozleniwienie, jakie ogarniało go zawsze po wykonaniu niebezpiecznej misji, tym razem, może z powodu pogody, może wypadków, umocniła lekka gorączka, ból kości, suchość w gardle, osłabienie.

      W pewnym momencie Heltrein wstał nagle od biurka i ruszył ku drzwiom, prosząc, by porucznik na niego zaczekał.

      Hoszowski ucieszył się. Myśl o wyjściu teraz gdziekolwiek była mu wyjątkowo niemiła. Poza tym lubił przypatrywać się spod półprzymkniętych powiek kancelaryjnej robocie i jeżeli mu tylko na to pozwalano, nie odrywał sennego wzroku od kopert, laku, pieczęci i skórzanych teczek, w których chowano pisma w zależności od ich znaczenia.

      Czasami wyobrażał sobie siebie samego, jak oddany bez reszty sztabowym procedurom segreguje, lakuje, pieczętuje, nadając sprawom bieg lub je wstrzymując, wynosząc je lub umniejszając, jak podporządkowuje się kancelaryjnemu rytuałowi, którego naturą jest tak bliska mu skrupulatność.

      Tymczasem Heltrein przemaszerował nieoświetlonym korytarzem i zameldował się w kwaterze generała Lamonta, urządzonej w bibliotece bez książek. Wyprężył się na całą swoją wygalonowaną długość przed krzepkim mężczyzną, zażywającym właśnie kąpieli w balii wypełnionej pianą mydlin.

      Generał, polewając sobie krótko ostrzyżoną głowę wodą z drewnianego kubka, zapytał chrapliwym głosem, wytrenowanym w rozkazach i połajankach:

      – Co tam, Heltrein?

      – Przybył kurier z kwatery wodza naczelnego – odpowiedział oficer.

      – Z czym?

      – Z tym między innymi – Heltrein pokazał rozciętą błękitną kopertę.

      – Pilne?

      Oficer skinął głową.

      – Ważne, panie generale.

      Lamont wyjął list z koperty i odsuwając go od oczu na odległość wyciągniętej ręki, jak robią to dalekowidze, przeczytał.

      Uderzył się dłonią w masywne udo, rozpryskując wokół krople wody i mydlin.

      – Proś Rangułta! – polecił.

      – Rozkaz.

      Generał podniósł się z balii, bezwstydny wobec oficera i ordynansa. Miał pękate, muskularne ciało, emanujące skłonnością do gwałtu i męskich wrażeń. Zawinął się w prześcieradło. Przespacerował po miękkim dywanie, coś tam podśpiewując, po czym ni z tego, ni z owego obsobaczył ordynansa mocującego się z balią. Był kontent. Rangułta usłyszał już na schodach. Znał drania jak siebie, chociaż podobni nie byli.

      9

      Różnica między nimi, poza wszystkim, polegała na tym, że Rangułt, zanim został żołnierzem, nim nie był, a Lamont był.

      Ta dyferencja raz na zawsze określiła i zdeterminowała ich wzajemne stosunki.

      Dlatego wszystko, co między nimi, musiało zostać zagrane. Co niezagrane, przepadało. Co raz przepadło, już się nie odnajdywało. Na swój sposób musieli się pilnować. Ale z biegiem lat przychodziło im to coraz łatwiej. Nie szukali niczego; jak coś ginęło, to łapali następny wiatr, który wypełniał ich żagle, a niekończące się wojny wiały i wiały. Lubili ten impet. Niósł ich obok siebie ku temu samemu celowi, lecz każdego, co zrozumiałe, inaczej. To drugie uważali za nieważne wobec pierwszego. A pierwsze było oczywiste. Dla Lamonta, bo Rangułt od pewnego czasu zaczął ustawać. Żaden o tym jeszcze nie wiedział, Rangułt, bo młody, Lamont, bo nieczuły. Zrobili dla siebie wszystko co możliwe, a jednak namysł, żal, bezmiar niewyobrażalnego cierpienia wokół, dojrzałość, która, jak by się żyło, musi człowieka dopaść, uczyniły swoje. Rangułt zaczął wyłamywać. Życie nie wymyśliło niczego, СКАЧАТЬ