Название: Warunek
Автор: Eustachy Rylski
Издательство: PDW
Жанр: Классическая проза
isbn: 9788380321557
isbn:
– A gdzież ten... no, jakże mu tam... Semen ze sztabu?
– Hoszowski – podpowiedział Dreszer, pilnując rzucającego się jak ryba Rudzkiego.
– Ano właśnie, Hoszowski. To gdzie on?
– Od przyjazdu nie widziałem – poinformował Wolanin.
Kapitan Rangułt z niechęcią oderwał się od ognia i prostując się, polecił:
– To go znajdź. I proś na kolację.
Wolanin wyszedł natychmiast. Już w szarą godzinę.
4
Po dwóch kwadransach wrócił, pozostawiając za sobą majdan i światła ognisk. Wrócił do wysokiego hallu, ciemnego jak studnia, rozcinającego pałac na pół. Po kilku jednak krokach, jakby czymś tknięty, zatrzymał się i rozejrzał. Wiele widać nie było. W chwilę potem wsunął się bezszelestnie w uchylone drzwi, do wielkiej, jak reszta pałacu, opustoszałej sali, z kolumnadami po obydwu bokach, które przez symetrię i powtarzalność nadawały jej wymiar nieskończoności. Ogniska na zewnątrz oświetlały ją tajemniczym, baśniowym blaskiem. Wolanin przeszedł próg i z chłopięcym zainteresowaniem spojrzał na własny cień odbity między kolumnadami. W miarę jak mijał okna, cień znikał i pojawiał się, nienaturalnie powiększony, aż po wysoko zawieszoną antresolę, a sala zdawała się nie mieć końca.
Gdy doszedł wreszcie do jej kresu, cień zdążył pojawić się i zniknąć kilkunastokrotnie. Młodzieniec zdecydował się wrócić do drzwi i uważnie odliczyć, diabli zresztą wiedzą czemu, miejsca, w których przerwy między oknami gubią jego fantom. Zauważył wtedy, że nie ma co liczyć, gdyż cień już się nie odbija.
Na sobie samym sprawił wrażenie człowieka zakłopotanego faktem, że światło zatrzymuje się na nim, gdy jest obrócony do jego źródła prawym bokiem, kiedy zaś lewym – przeszywa go na wylot.
Nic szczególnego w rzeczy samej, jednakowoż...
Chcąc sprawdzić widocznie, czy ta niejednoznaczność ma związek z jakąś połowicznością jego natury, zawrócił od drzwi do środka sali i stanął tyłem do ognisk za oknami. Cień rozrósł się, wyolbrzymiał, wyostrzył i, co zaskakujące, przybliżył. Wolanin zamachał mu dłonią. Zgodnie z prawem natury cień odpowiedział. By nie pozostawić wątpliwości, pozdrowił cień drugą ręką. Odpowiedź była identyczna. Wolanin odwrócił się teraz twarzą do ognisk. Nic nie powinno się zmienić. Ale się zmieniło. Spoglądając za siebie przez bark, nie zobaczył niczego oprócz niemej ściany.
Jakby tkwił w półżyciu, w półistnieniu, w jednostronności jakiej.
Na wszelki wypadek, jak poprzednio, pomachał sobie ręką. Ściana milczała.
– Co jest, sobacza mać? – warknął.
Odpowiedziało mu dyskretne chrząknięcie z góry.
Wolanin spojrzał. W półmroku zamajaczyła krępa sylwetka Hoszowskiego, wspartego dłońmi o barierę antresoli.
– Czy to pan, poruczniku? – zapytał Wolanin.
– Nikt inny – odpowiedziano mu z góry. – Znalazłem tu odludne miejsce i bezpieczną sofę.
– Czyżbym pana obudził?
– Sen mam czujny – odrzekł Hoszowski, nie ruszając się z miejsca. – Budzi mnie w zasadzie wszystko.
– Szukam pana od dłuższego czasu – usprawiedliwił się Wolanin.
– No to nie bez powodzenia – odpowiedział porucznik, odczekawszy, aż odpłynie echo. – A w jakiej sprawie, jeżeli wolno zapytać?
– Hrabia Rangułt przysyła grzecznie prosić.
– Prosić? Czemuż to?
– Na kolację.
Porucznik Hoszowski znikł na chwilę Wolaninowi z pola widzenia. Ten cofnął się do okien, ale sam teraz w świetle zgubił wszystko, co było poza jego kręgiem. Więc i antresolę.
– Nie jestem głodny – usłyszał Wolanin głos Hoszowskiego, znacznie bliższy, ale z tej samej wysokości. – Natomiast nie ukrywam, żem zmęczony. Chce mi się spać. Jeżeli to niekonieczne...
– Obawiam się, panie poruczniku, że konieczne. Hrabia Rangułt poczułby się odmową dotknięty.
– Hrabia Rangułt? Czy dobrze słyszę?
– Otóż to, panie poruczniku.
Nim echa wybrzmiały, Hoszowski znalazł się przed Wolaninem, jakby bezgłośnie sfrunął z antresoli, razem z przewieszoną przez ramię sakwą podróżną. Czako miał wsunięte w kieszeń kurtki, a łeb ogolony do skóry.
– Hrabia Rangułt – mruknął do siebie, idąc za szwoleżerem drobnym krokiem, a w tonie jego głosu doszukać się można było niechęci i ironii.
5
Wszystko wisiało w powietrzu. Niczego nie trzeba było prowokować. Żadnej licytacji, bo wszystko w mgnieniu oka zostało zlicytowane. Tylko zagrać.
Lęk przeciwko lękowi, zmęczenie przeciw zmęczeniu, kontuzje przeciw kontuzjom, a brud przeciw brudowi. Więc dzieliło ich nawet to, co powinno łączyć. To, co musiało dzielić – jak, nie zagłębiając się w istotę rzeczy, przyziemność i górnolotność, bezbarwność i szyk, wdzięk i toporność, pycha usprawiedliwiona i skromność demonstracyjna, wojskowość i cywilność – uczyniło ich sobie obcymi, nim zdążyli się poznać. Zresztą o czym tu mówić! Porucznika Hoszowskiego zirytowała natychmiast, jeszcze tam w polu, zuchowatość szwoleżerów, zamaszysta młodzieńczość, a szwoleżerów – jego zasadniczość.
Ta sama armia, różne światy.
I ta idiotyczna proszona kolacja. Wspaniały stół nakryty jakąś brudną szmatą. Na środku mosiężny lichtarz bez jednej świecy. Cienka polewka na cynowych miskach i zatęchłe suchary. Światło tylko od ognia w kominku. Kolacja, którą spożyć należy jak najszybciej, ukradkiem i przede wszystkim w milczeniu. A tu Rudzki się rozgadał, ni w pięć, ni w dziewięć. Bo kto to na wojnie o wojnie gada, oprócz tych, którzy nigdy jej nie zakosztowali. Ale Rudzki ją znał, wystarczyło zajrzeć mu w twarz, więc o co chodzi? Wiadomo o co. Wiedział to Rudzki, kiedy zapytał Hoszowskiego o losy kampanii, i wiedział Hoszowski, gdy odrzekł, że uważa ją za niezakończoną.
– No, a Moskwa – wtrącił Dreszer, rozstając się na chwilę z kośćmi – dumna stolica carów, rzec można, na rzut kamieniem...
– Nie zaprzeczam – Hoszowski był obojętnie grzeczny i lodowato uprzejmy.
– Odsłonięta niczym kurtyzana – skojarzył Rudzki.
– Zajmiemy ją, jak da Bóg, w ciągu tygodnia, a może i prędzej – pochwalił się Dreszer.
СКАЧАТЬ