Название: Życie i los
Автор: Василий Гроссман
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788373926684
isbn:
Co za podłość, co za barania pokora!
Ale przecież i on nie spał, i on milczał, zakrywał głowę kufajką… Doskonale wiedział, że pokora nie wzięła się znikąd, zrodziło ją doświadczenie, znajomość łagrowych praw.
Gdyby zerwali się w nocy, powstrzymali mordercę, to i tak człowiek z nożem silniejszy jest od człowieka bez noża. Siła baraku jest chwilowa, a nóż to zawsze nóż.
Abarczuk też myślał o czekającym go przesłuchaniu: operowi łatwo domagać się zeznań, bo nie śpi nocą w baraku, nie myje się w przedsionku, wystawiając plecy na cios, nie chodzi po kopalnianych chodnikach, nie wchodzi do latryn obozowych, gdzie mogą skoczyć na niego i narzucić mu worek na głowę.
Tak, tak, widział, jak nocą ktoś podchodzi do śpiącego Rubina. Słyszał, jak Rubin charczał, jak umierając, tłukł rękami i nogami o pryczę.
Operacyjny, kapitan Miszanin, wezwał Abarczuka do gabinetu, zamknął drzwi i powiedział:
– Siadajcie.
Zaczął zadawać pytania, te, na które zawsze otrzymywał od więźniów szybkie i dokładne odpowiedzi.
Potem podniósł znużone oczy na Abarczuka i przez kilka chwil na niego patrzył. Wiedział dobrze, że doświadczony więzień boi się niechybnej rozprawy w baraku i nigdy nie zdradzi, jakim sposobem gwóźdź trafił do rąk mordercy.
Abarczuk też przyglądał się młodej twarzy kapitana, jego włosom i brwiom, piegom na nosie, i myślał, że ten mężczyzna jest od jego syna najwyżej o parę lat starszy.
Kapitan zadał pytanie, to, dla którego wezwał więźnia, a na które nie odpowiedziało trzech innych, przesłuchiwanych przed Abarczukiem.
Abarczuk milczał przez jakiś czas.
– Co, jesteście głusi?
Abarczuk nadal milczał.
Jak bardzo chciał, żeby operacyjny, choćby nawet nieszczerze, choćby stosując tylko wypróbowany chwyt śledczy, powiedział: „Słuchaj, towarzyszu Abarczuk, przecież jesteś komunistą. Dzisiaj siedzisz w łagrze, a jutro może obaj będziemy płacili składki w jednej organizacji”.
Ale kapitan Miszanin zapytał:
– Zasnęliście? Może mam was rozbudzić?
Abarczuka jednak nie trzeba było budzić.
Ochrypłym głosem odrzekł:
– Gwoździe z magazynu ukradł Barchatow. Poza tym wziął stamtąd trzy pilniki. Morderstwa dokonał, według mnie, Nikołaj Ugarow. Wiem, że Barchatow przekazał mu gwóźdź, a Ugarow kilka razy groził Rubinowi, że go zabije. Wczoraj miał powód: Rubin nie chciał mu dać zwolnienia chorobowego.
Potem wziął podanego papierosa i wyjaśnił:
– Uważam za swój partyjny obowiązek zameldować wam o tym, towarzyszu pełnomocniku operacyjny. Towarzysz Rubin to stary członek partii.
Kapitan Miszanin dał mu odpalić, a następnie szybko zaczął pisać. Potem powiedział łagodnie:
– Powinniście wiedzieć, że jako więzień nie macie prawa wspominać o żadnym członkostwie partyjnym. Zabrania się wam zwracać do kogokolwiek per „towarzyszu”. Jestem dla was „obywatelem naczelnikiem”.
– Wybaczcie, obywatelu naczelniku – poprawił się Abarczuk.
Miszanin dodał:
– Przez kilka dni, dopóki nie skończę śledztwa, wszystko będzie w porządku. A potem, wiecie… Mogę was przenieść do innego obozu.
– Nie, nie boję się, obywatelu naczelniku – oświadczył Abarczuk.
Szedł do magazynu, wiedząc, że Barchatow o nic go nie spyta. Będzie nieustannie na niego patrzył, śledził jego ruchy, wyciągnie z niego prawdę spojrzeniami, pokaszliwaniem.
Był szczęśliwy, zwyciężył siebie.
Znowu miał władzę sądzenia. Wspominając Rubina, żałował, że nie może mu powiedzieć tego złego, co o nim myślał wczoraj.
Minęły trzy dni, a Magar się nie pokazał. Abarczuk pytał o niego w kierownictwie kopalni, znajomi pisarze nie znaleźli jednak tego nazwiska na żadnej z list.
Wieczorem, kiedy zrozumiał, że los ich rozłączył, przyszedł do baraku obsypany śniegiem sanitariusz Triufielow i wydłubując kawałeczki lodu z rzęs, poinformował Abarczuka:
– Słuchajcie, tu do nas do działu sanitarnego trafił jeden więzień, prosił, żebyście do niego przyszli.
Potem dodał:
– Lepiej cię teraz zaprowadzę. Poproś starostę, niech cię zwolni, bo wiesz… zekowie nie mają żadnej świadomości – raz-dwa nogi wyciągnie, i agituj go potem, jak już włoży sosnową jesionkę.
41
Sanitariusz wprowadził Abarczuka na korytarz szpitalny, przesiąknięty przykrym, odróżniającym go od zwykłych baraków zapachem. Szli w półmroku, mijając stertę drewnianych noszy i związanych w toboły starych waciaków, widocznie czekających na dezynfekcję.
Magar leżał w izolatce – komórce z drewnianych bali, gdzie tuż obok siebie stały dwa żelazne łóżka. Tutaj umieszczano zazwyczaj albo chorych zakaźnie, albo umierających, tak zwanych dochodiagów. Cienkie nogi łóżek wyglądały, jakby zrobiono je z drutu, ale nie były pogięte; nigdy nie leżeli na nich ci, którzy zachowali normalną wagę.
– Nie tutaj, nie tutaj… Po prawej – rozległ się głos na tyle znany Abarczukowi, że wydało mu się: nie ma siwizny, nie ma niewoli, jest znowu to, czym żył i za co z rozkoszą oddałby życie.
Wpatrując się w twarz Magara, powoli, jakby w zamroczeniu, powiedział:
– Witaj, witaj, witaj…
Magar, bojąc się, że sobie nie poradzi ze wzruszeniem, odezwał się celowo zwyczajnym, neutralnym tonem:
– No, siadaj, siadaj tu, na łóżku.
Po czym, widząc wzrok, jakim Abarczuk popatrzył na sąsiednie posłanie, dodał:
– Nie będziesz mu przeszkadzał, jemu już nikt nie przeszkodzi.
Abarczuk nachylił się, żeby lepiej widzieć twarz towarzysza, a potem znowu obejrzał się na przykrytego nieboszczyka.
– Dawno już tak?
– Dwie godziny temu. Sanitariusze na razie go nie ruszają, czekają na lekarza. Tym lepiej, bo jak tu СКАЧАТЬ