Название: Życie i los
Автор: Василий Гроссман
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788373926684
isbn:
– Przecież widziałem, że zaraz strącą chłopaka. Zrobiłem jeszcze dwa zakręty, a on mi macha: Leć! Nie byłem prowadzony, to poleciałem odganiać messery do tych, którzy potrzebowali wsparcia.
– Och, ja też przywiozłem sporo dziur, walili do mnie jak do starej kuropatwy…
– Dwanaście razy podchodziłem do fryca, w końcu zapaliłem! Widzę, że kręci głową, pewna wygrana! Zrąbałem go z działka, z dwudziestu pięciu metrów.
– Tak w ogóle, to trzeba powiedzieć, że Niemcy nie lubią walki w poziomie, wolą przejść do pionu.
– Aleś powiedział!
– A co?
– No kto tego nie wie! To już dziewuchy wiejskie wiedzą: fryce podrywają się gwałtownymi zakrętami.
– Ej, trzeba było wtedy lepiej osłonić czajki, tam byli faceci w porządku.
Potem zapadła cisza, a po chwili ktoś powiedział:
– My lecimy skoro świt, a Diemidow zostanie tu sam.
– No, chłopaki, wy jak sobie chcecie, a ja do roboty – muszę skoczyć do wioski.
– Pożegnalna wizyta – idziemy!
Nocą wszystko dookoła – rzeka, pola, las – było ciche i piękne, i wydawało się, że nie może być na tym świecie wrogości ani zdrady, głodu czy starości, tylko szczęśliwa miłość.
Obłoki zasłaniały księżyc, który płynął w szarym dymie, a dym zaścielał ziemię. Mało kto nocował w schronach. Na skraju lasu, przy wiejskich płotach, migały białe chustki, słyszało się śmiech. W ciszy wzdrygało się drzewo, przestraszone nocnym koszmarem, a woda w rzece mamrotała coś niekiedy niezrozumiale i znowu bezszelestnie płynęła.
Nadeszła smutna dla miłości pora – pora rozstania; jedną z tych, które płaczą, chłopak zapomni już nazajutrz, innych rozłączy śmierć, a komuś tam los zgotuje szczęśliwe spotkanie.
W końcu jednak przyszedł ranek. Zahuczały silniki, płaski zaśmigłowy wiatr przycisnął ogarniętą popłochem trawę i tysiące, miliony kropel wodnych zadrżały w słońcu… Samoloty bojowe, jeden za drugim, wspinały się na niebieską górę, unosząc w powietrze działka i karabiny maszynowe; teraz krążyły, czekając na kolegów, ustawiały się w szyku…
I to, co w nocy wydawało się takie nieogarnione, nagle odchodzi, tonie w ciemnym błękicie…
Widać szare pudełka domków, prostokąciki ogródków, które przemykają, chowają się pod skrzydłami samolotu… Już nie widać ścieżki porośniętej trawą, nie widać grobu Diemidowa… Dalej! Las też drgnął i wpełznął pod samolot.
– Witaj, Wiera! – powiedział Wiktorow.
39
O piątej rano dyżurni zaczęli budzić więźniów. Była głęboka noc, baraki oświetlało bezlitosne światło, takie, jakim oświetla się więzienia, węzły kolejowe, izby przyjęć w szpitalach.
Tysiące ludzi, charcząc i kaszląc, podciągało watowane portki, owijało nogi onucami, drapało się po brzuchach, bokach, karkach.
Kiedy schodzący z pięter drewnianych prycz potrącali nogami głowy ubierających się na dole, ci nie klęli ich, tylko odsuwali się w milczeniu albo odpychali te nogi.
W tym masowym nocnym przebudzeniu, w szybkich ruchach ludzkich głów, pleców, onuc, w dymie machorki, w jaskrawym, rozjątrzonym świetle elektrycznym była jakaś bijąca w oczy nienaturalność: setki kilometrów kwadratowych tajgi zastygły w mroźnej ciszy, a obóz był pełen ludzi, ruchu, dymu, światła.
Przez całą pierwszą połowę nocy padał śnieg i zaspy zawaliły drzwi baraków, zasypały drogę wiodącą do kopalni…
Przeciągle zawyły syreny i być może gdzieś tam w tajdze wilki wtórowały ich monotonnym i ponurym głosom. Na placu obozowym ochryple szczekały owczarki, słychać było huk traktorów oczyszczających drogi do budynków kopalnianych, nawoływania eskorty…
Suchy śnieg, oświetlony reflektorami, lśnił delikatnie i łagodnie. Przy akompaniamencie ciągłego ujadania psów na przestronnym placu obozowym zaczął się apel. Konwojenci mieli głosy przeziębione i rozdrażnione… Teraz w stronę kopalnianych szybów popłynął żywy, szeroki i obfity potok. Skrzypiały buty i walonki. Wieża strażnicza stała i wytrzeszczała swoje jedyne oko.
A syreny wyły nieustannie, dalekie i bliskie – północna orkiestra symfoniczna. Dźwięczała nad mroźną ziemią krasnojarską, nad autonomiczną republiką Komi, nad Magadanem, nad Sowiecką Gawanią, nad śniegami Kołymy, nad tundrą Czukotki, nad obozami murmańskiej północy czy północnego Kazachstanu…
Słuchając głosów syren, walenia łomu o wiszący kawałek szyny, szli ci, którzy wydobywali solikamski potas, ridderską i bałchaską miedź, kołymski nikiel i ołów, węgiel kuźniecki i sachaliński, budowali kolej biegnącą przez wieczną zmarzlinę wzdłuż brzegów Oceanu Lodowatego czy aksamitne trasy Kołymy, wycinali lasy na Syberii i północnym Uralu, w Kraju Murmańskim czy Archangielskim.
O tej śnieżnej i nocnej porze zaczynał się dzień w punktach obozowych tajgi i filiach wielkiego Dalstroju.
40
W nocy zek Abarczuk doznał ataku tęsknoty. Nie była to zwykła, ponura obozowa tęsknota, ale straszliwa jak malaria, taka, która każe krzyczeć, zrywać się z pryczy, walić pięściami w skronie, w głowę.
Rano, kiedy więźniowie pośpiesznie i zarazem niechętnie zbierali się do pracy, sąsiad Abarczuka, metaniarz górniczy, dowódca brygady kawalerii z czasów wojny domowej, długonogi Nieumolimow zapytał:
– Coś się tak rzucał w nocy? Baba ci się przyśniła? Rżałeś jak głupi przez sen.
– Tobie tylko baby w głowie – odciął się Abarczuk.
– A ja myślałem, że płaczesz przez sen – powiedział drugi sąsiad z pryczy, członek prezydium Komunistycznej Międzynarodówki Młodzieży, Monidze, też mający lżejszą pracę. – Chciałem cię nawet zbudzić.
A trzeci towarzysz obozowy Abarczuka, felczer Abrasza Rubin, nic nie zauważył, tylko kiedy wychodzili w mroźną ciemność, zwierzył się:
– Wiesz co, śnił mi się dzisiaj towarzysz Bucharin: że przyjechał do naszego Instytutu Czerwonej Profesury żywy, w dobrym humorze, i że zrobił się straszny rwetes w sprawie „teorii nowej biologii” Jęczmienia.
Abarczuk pracował w magazynie narzędzi. Kiedy jego pomocnik Barchatow, który dla rabunku zarżnął kiedyś sześcioosobową rodzinę, palił w piecu klocami cedrowymi, СКАЧАТЬ