Название: Życie i los
Автор: Василий Гроссман
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788373926684
isbn:
Piloci z fałszywym zainteresowaniem patrzyli na komisarza i cichutko wymieniali uwagi.
– Może do eskorty douglasów, tych, co wożą żywność do Leningradu? – szepnął Sołomatin, który miał w Leningradzie znajomą.
– A nie: kierunek Moskwa? – odezwał się Mołczanow, którego krewni mieszkali w Kuncewie.
– A może pod Stalingrad? – wtrącił Wiktorow.
– No, to już wątpię – powiedział Skotnoj.
Było mu obojętne, dokąd przerzucą pułk – wszyscy jego bliscy mieszkali na okupowanej Ukrainie.
– A ty, Boria, dokąd lecisz? – spytał Sołomatin. – Do Berdyczowa, swojej żydowskiej stolicy?
Korol rzucił głośne przekleństwo; jego ciemne oczy jeszcze bardziej pociemniały z wściekłości.
– Młodszy lejtnant Korol! – krzyknął komisarz.
– Słucham, towarzyszu komisarzu batalionowy…
– Milczeć!
Ale i bez jego zakazu Korol nic już nie mówił.
Major Zakabłuka znany był jako miłośnik wymyślnych przekleństw, i z tego, że pilot bojowy zaklął w obecności dowództwa, nie robiłby żadnej sprawy. Sam co ranka wrzeszczał na ordynansa: „Maziukin… taka twoja i owaka…”, po czym całkiem spokojnie kończył: „…daj no mi ręcznik”.
Ale znając małostkowość komisarza, bał się od razu rozgrzeszać Korola. Berman w raporcie napisałby, że dowódca zdyskredytował kierownictwo polityczne w oczach personelu latającego. Komisarz doniósł już wydziałowi politycznemu, że Zakabłuka założył na tyłach prywatne gospodarstwo, pije wódkę z szefem sztabu i związał się z miejscową zootechniczką Żenią Bondariew.
Dlatego dowódca pułku wybrał okrężną drogę. Groźnym, ochrypłym głosem zawołał:
– Jak stoicie, młodszy lejtnancie Korol? Dwa kroki wystąp! Co to za porządki?
Potem wrócił do sprawy:
– Politruk Hołub, zameldujcie komisarzowi, z jakiego powodu Korol naruszył dyscyplinę.
– Pozwólcie zameldować, towarzyszu majorze: Korol pokłócił się z Sołomatinem, ale o co, nie słyszałem.
– Starszy lejtnancie Sołomatin!
– Jestem, towarzyszu majorze!
– Zameldujcie. Tylko nie mnie. Komisarzowi batalionu!
– Towarzyszu komisarzu batalionu, starszy lejtnant prosi o pozwolenie zameldowania!
– Meldujcie. – Berman kiwnął głową, nie patrząc na Sołomatina.
Czuł, że dowódca pułku ma jakiś swój ukryty zamiar. Wiedział, że Zakabłuka odznacza się niebywałą chytrością i na ziemi, i w powietrzu – w górze szybciej od innych potrafi odgadnąć cel, taktykę przeciwnika, przechytrzyć jego wybiegi. A na ziemi wiedział, że siłą dowództwa są jego słabostki, a słabością podwładnych – ich siła. Umiał, kiedy trzeba, udawać głupiego, nawet rechotać, kiedy jakiś idiota opowiedział idiotyczny kawał. Potrafił też utrzymać w ryzach zapalczywych lejtnantów lotnictwa.
Na tyłach Zakabłuka objawił zainteresowanie gospodarstwem wiejskim, zwłaszcza hodowlą. Nie zapomniał i o zapasach na zimę. robił nalewki z malin, marynował i suszył grzyby. Jego obiady były sławne i wielu dowódców pułków lubiło w wolnych godzinach podskoczyć do niego na U-2, wypić i zakąsić. Ale pustej gościnności major nie uznawał.
Berman znał jeszcze jedną cechę majora, czyniącą stosunki z nim szczególnie trudnymi: wyrachowany, ostrożny Zakabłuka potrafił stać się niemal szaleńcem; kiedy szedł na całego, to już nie dbał o życie.
– Spierać się z dowództwem to jakby szczać pod wiatr – mówił do Bermana i nagle robił coś szalonego, całkowicie wbrew swoim własnym interesom, tak że komisarz tylko wzdychał.
Kiedy zdarzało się im obu być w dobrym nastroju, rozmawiali i puszczali do siebie oko, poklepywali się nawzajem po plecach i po brzuchach.
– Oj, sprytny chłop z tego naszego komisarza – mówił Zakabłuka.
– Oj, mocny ten nasz bohater – odpowiadał Berman.
Zakabłuka nie lubił komisarza za obłudę, za gorliwość, z jaką wpisywał do raportów każde nieostrożne słowo; wykpiwał jego słabość do ładnych dziewuszek, zamiłowanie do gotowanych kurczaków („dajcie mi nóżkę”) i niechęć do wódki; wytykał Bermanowi, że nie obchodzi go, w jakich warunkach żyją inni, chociaż sam umiał zapewnić sobie całkiem niezłe warunki bytowe. Cenił natomiast jego inteligencję, cenił to, że komisarz dla dobra sprawy gotów był iść na udry z przełożonymi, no i odwagę – niekiedy miało się wrażenie, że Berman nie zdaje sobie sprawy, jak łatwo może stracić życie.
Ci dwaj ludzie, zamierzając poprowadzić pułk lotniczy do walki, z ukosa popatrywali na siebie i słuchali, co mówi lejtnant Sołomatin.
– Przyznaję się, towarzyszu komisarzu batalionowy, że Korol naruszył dyscyplinę z mojej winy. Bo ja się z niego wyśmiewałem, a on to najpierw znosił, ale potem to już się zapomniał.
– Coście mu powiedzieli? Powtórzcie komisarzowi pułku – polecił Sołomatinowi Zakabłuka.
– Tutaj koledzy zgadywali, dokąd pułk zostanie skierowany, na jaki front, a ja do Korola mówię: „Ty pewnie do swojej stolicy, do Berdyczowa, co?”.
Lotnicy popatrywali na Bermana.
– Nie rozumiem, do jakiej stolicy? – spytał Berman i w tym momencie zrozumiał.
Zmieszał się, co wszyscy poczuli, a dowódcę pułku zdumiało, że coś takiego zdarzyło się człowiekowi zazwyczaj ostremu jak brzytwa. Ale to, co nastąpiło potem, było też zadziwiające.
– No i co się stało? – rzekł komisarz. – A gdybyście wy, Korol, powiedzieli Sołomatinowi, który, jak wiadomo, pochodzi z wioski Dorochowo w rejonie noworuzkim, że chce polecieć do Dorochowa, to co wtedy, powinien wam za to dać po pysku? Dziwna małomiasteczkowa etyka, niegodna komsomolca.
Mówił słowa, które zawsze nieubłaganie, z jakąś hipnotyczną siłą, działały na ludzi. Wszyscy wiedzieli, że Sołomatin chciał obrazić i obraził Korola, Berman tymczasem z całkowitym przekonaniem tłumaczył pilotom, że Korol nie wyzbył się uprzedzeń narodowościowych, że takie zachowanie jest przejawem lekceważenia przyjaźni narodów. Korol nie powinien zapominać, że СКАЧАТЬ