Życie i los. Василий Гроссман
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Życie i los - Василий Гроссман страница 20

Название: Życie i los

Автор: Василий Гроссман

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788373926684

isbn:

СКАЧАТЬ to, towarzyszu Bieriozkin, a mnie mówiono o was jako o człowieku mężnym, opanowanym.

      Bieriozkin westchnął i nic nie odpowiedział – widocznie ci, co tak mówili, nie mieli racji.

      Jasnorudy, błękitnooki Podczufarow z trudem powstrzymywał się, żeby zgodnie ze swoim zwyczajem nie wybuchnąć nagłym śmiechem albo nagłą złością. Mowszowicz, chudy, o długiej piegowatej twarzy, z wysepkami siwych włosów na ciemnej głowie, ochryple odpowiadał na pytania Bieriozkina. Wyciągnął notes i zaczął rysować własny projekt nowego schematu minowania odcinków narażonych na ataki czołgów.

      – Wyrwijcie mi tę mapkę na pamiątkę – rzekł Bieriozkin, nachylił się przez stół i dodał półgłosem: – Wezwał mnie dowódca dywizji. Według danych wywiadu armii, Niemcy wyprowadzają siły z rejonu miasta i kierują je przeciwko nam. Mają dużo czołgów. Rozumiecie?

      Bieriozkin wsłuchał się w niedaleki wybuch, który wstrząsnął ścianami piwnicy, i uśmiechnął się.

      – A u was tu jest spokojnie. W moim wąwozie przez ten czas już na pewno zjawiłoby się ze trzech facetów ze sztabu armii, przyłażą ciągle różne komisje.

      W tym czasie nowy pocisk wstrząsnął budynkiem, z sufitu posypały się kawałki tynku.

      – Racja, spokojnie, nikt nam specjalnie nie dokucza – potwierdził Podczufarow.

      – O to właśnie chodzi, że nie dokuczają – powiedział Bieriozkin.

      Zaczął mówić konfidencjonalnie, półgłosem, naprawdę nie pamiętając, że to on właśnie jest dowódcą; zapomniał o tym, przyzwyczajony do bycia podkomendnym i nienawykły do tego, że dowodzi.

      – Wiecie, jak to jest z dowództwem. Dlaczego nie atakujesz? Dlaczego nie zająłeś wzgórza? Dlaczego straty? Dlaczego bez strat? Dlaczego nie meldujesz? Dlaczego śpisz? Dlaczego…

      Bieriozkin wstał.

      – Chodźmy, towarzyszu Podczufarow, chcę obejrzeć waszą obronę.

      Dojmujący smutek panował na tej uliczce robotniczego osiedla, w obnażonych ścianach wewnętrznych, oklejonych pstrokatymi tapetami, w porytych przez czołgi sadach i ogrodach, w pojedynczych, tu i ówdzie ocalałych jesiennych georginiach, Bóg wie po co kwitnących.

      Niespodziewanie Bieriozkin zwierzył się Podczufarowowi:

      – Wiecie, towarzyszu Podczufarow, nie dostaję listów od żony. Znalazłem ją w drodze, a teraz znowu nie ma listów. Wiem tylko, że pojechały z córką na Ural.

      – Odezwą się, towarzyszu majorze – zapewnił Podczufarow.

      W suterenie piętrowego domu, pod zamurowanymi otworami okiennymi leżeli ranni czekający na nocną ewakuację. Na podłodze stało wiadro z wodą, kubek; między oknami naprzeciwko drzwi przybita była do ściany pocztówka z reprodukcją obrazu Swaty majora.

      – To są tyły – wyjaśnił Podczufarow. – Pierwsza linia jest dalej.

      – Dojdziemy i do pierwszej – rzekł Bieriozkin.

      Z przedpokoju weszli do pokoju z rozwalonym sufitem i doznali uczucia, jakiego doświadczają ludzie, którzy z biura trafili na wydział fabryczny. W powietrzu czuło się nieprzyjemny pieprzny zapach gazów prochowych, pod nogami zgrzytały nakrapiane zużyte łuski. W kremowym wózku dziecięcym leżały poukładane miny przeciwczołgowe.

      – W nocy Niemcy odebrali mi tamtą ruderę – rzekł Podczufarow, podchodząc do okna. – Wielka szkoda, bo dom jest świetny, okna ma na południowy zachód. Można stamtąd trzymać pod ogniem całe moje lewe skrzydło.

      Poniżej okien zasłoniętych cegłami, tak że zostały z nich tylko wąskie szczeliny, stał ciężki karabin maszynowy. Kaemista nie miał furażerki, z głową obwiązaną zakurzonym i przesiąkniętym dymem bandażem zakładał nową taśmę, a dowódca obsługi, obnażywszy białe zęby, obracał w ustach kawałek kiełbasy, szykując się na to, że za pół minuty znowu będzie strzelał.

      Podszedł dowódca kompanii, lejtnant. Z kieszeni jego bluzy wystawał biały aster.

      – Zuch – z uśmiechem pochwalił go Bieriozkin.

      – Oj, dobrze, że was widzę, towarzyszu kapitanie – ucieszył się lejtnant. – Jak wam powiedziałem w nocy, tak właśnie jest, znowu poszli na dom sześć łamane przez jeden. Zaczęli punktualnie o dziewiątej. – Popatrzył na zegarek.

      – Jest tu ze mną dowódca pułku, jemu zameldujcie.

      – Wybaczcie, nie poznałem. – Lejtnant żwawo zasalutował.

      Sześć dni temu nieprzyjaciel odciął kilka domów w pasie obrony pułku i zaczął metodycznie, po niemiecku je unicestwiać. Radziecka obrona gasła pod ruinami, gasła wraz z życiem broniących się czerwonoarmistów. Tylko w jednym budynku fabrycznym z głębokimi piwnicami trwała nadal. Mocne ściany wytrzymywały uderzenia, chociaż w wielu miejscach były przebite pociskami i nadgryzione granatami. Niemcy starali się zniszczyć ten budynek z powietrza; trzykrotnie samoloty zrzucały na niego bomby burzące. Cała narożna część domu runęła. Piwnice pod ruinami natomiast pozostały całe, tak że obrońcy oczyścili ruiny, ustawili cekaem, lekkie działo oraz moździerze i nie pozwalali się Niemcom zbliżyć. Dom ten był szczęśliwie położony – Niemcy nie zdołali znaleźć żadnych przejść podziemnych.

      Dowódca kompanii, składając Bieriozkinowi meldunek, powiedział:

      – Próbowaliśmy w nocy do nich dotrzeć, ale nam się nie udało. Jeden zabity, dwóch wróciło rannych.

      – Na ziemię! – straszliwym głosem krzyknął w tym momencie obserwator, więc kilku ludzi padło plackiem, a dowódca kompanii nie dokończył meldunku, zamachał rękami, jakby miał zanurkować, po czym runął na podłogę.

      Zbliżyło się przenikliwe wycie, a za chwilę łoskot śmierdzących i dusznych eksplozji wstrząsnął nagle ziemią i sercami. Gruby czarny kloc gruchnął na podłogę, podskoczył, poturlał się pod nogi Bieriozkinowi, który myślał, że to polano podrzucone siłą wybuchu; omal nie uderzyło go w nogę.

      Wtem zorientował się, że to pocisk niewybuch. Napięcie w tej sekundzie było nie do wytrzymania.

      Ale pocisk nie eksplodował, zniknął jego czarny cień, który pochłonął niebo i ziemię, zasłonił przeszłość, odrąbał przyszłość.

      Dowódca kompanii podniósł się na nogi.

      – Masz babo placek! – powiedział czyjś zmieszany głos, a drugi dodał ze śmiechem:

      – No, już myślałem, że po nas.

      Bieriozkin otarł pot, który nagle wystąpił mu na czoło, podniósł z podłogi biały aster, strząsnął z niego ceglany pył, wetknął lejtnantowi kwiatek do kieszeni bluzy i powiedział:

      – Dostaliście go pewnie w prezencie… – po czym zwrócił się do Podczufarowa: – Wiecie, czemu u was mimo wszystko jest spokojnie? Bo dowództwo tu nie przychodzi. Ci zawsze czegoś od człowieka chcą: Masz СКАЧАТЬ