Życie i los. Василий Гроссман
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Życie i los - Василий Гроссман страница 19

Название: Życie i los

Автор: Василий Гроссман

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788373926684

isbn:

СКАЧАТЬ znowu coś zaświszczało; a szef łączności pośpiesznie cofnął się i przymknął drzwi – pocisk rozerwał się dziesięć metrów dalej.

      W drzwiach schronu znajdującego się tam, gdzie wąwóz dochodził do skarpy wołżańskiej, stał Batiuk i obserwował, co się dzieje.

      Kiedy szef łączności usiłował znów zrobić krok do przodu, Batiuk charkotliwie krzyczał: „Ognia!”, Niemiec zaś, jak na zamówienie, wystrzeliwał pocisk z moździerza.

      Batiuk zauważył Bieriozkina i zawołał do niego:

      – Czołem, sąsiedzie!

      Ten spacer po opustoszałej ścieżce w istocie był czymś przerażającym, śmiertelnym zagrożeniem – Niemcy wyspali się, zjedli Frühstück, obserwowali ścieżkę ze szczególną ciekawością i walili do wszystkiego, nie żałując kul.

      Na jednym z zakrętów Bieriozkin stanął przy kupie złomu, zmierzył wzrokiem podejrzanie spokojną przestrzeń i powiedział:

      – Dalej, Głuszkow, ty pierwszy.

      – Nie, nie mogę, przecież oni tu mają strzelca – zaprotestował Głuszkow.

      Przebiegnięcie pierwszemu niebezpiecznego miejsca uważano za przywilej dowódców, bo do pierwszego biegnącego Niemcy zwykle nie zdążali otworzyć ognia.

      Bieriozkin obejrzał się na niemieckie domy, mrugnął do Głuszkowa i zerwał się do biegu.

      Kiedy dobiegł do nasypu zasłaniającego Niemcom widok, usłyszał, że coś za nim wyraźnie huknęło, szczęknęło – to Niemiec strzelił pociskiem rozrywającym.

      Stojąc pod nasypem, Bieriozkin zapalił papierosa. Głuszkow dawał długie, szybkie susy. Seria poszła pod jego nogami, wydawało się, że z ziemi poderwało się stadko wróbli. Głuszkow rzucił się w bok, potknął, upadł, znowu się poderwał i dobiegł do Bieriozkina.

      – Mało mnie nie skosił – rzekł i kiedy odetchnął trochę, wyjaśnił: – Myślałem, że wybieram dobry moment, bo skoro was przegapił, to ze złości zapali papierosa, ale on, psiakrew, chyba niepalący.

      Głuszkow obmacał rozdartą połę waciaka i klął Niemca na czym świat stoi.

      Kiedy doszli do stanowiska dowodzenia batalionu, Bieriozkin spytał:

      – Co, drasnął was, towarzyszu Głuszkow?

      – Obcas odgryzł, całkiem mnie rozebrał, łajdak – odrzekł żołnierz.

      Stanowisko dowodzenia batalionu znajdowało się w piwnicy fabrycznego sklepu spożywczego, dlatego w wilgotnym powietrzu czuć było zapach kiszonej kapusty i jabłek.

      Na stole paliły się dwie wysokie lampy z łusek. Nad drzwiami przybity był plakat: „Sprzedawco i kliencie, bądźcie dla siebie uprzejmi”.

      W piwnicy mieściły się sztaby dwóch batalionów – piechoty i saperów. Obaj dowódcy, Podczufarow i Mowszowicz, siedzieli przy stole i jedli śniadanie. Kiedy Bieriozkin otwierał drzwi, usłyszał ożywiony głos Podczufarowa:

      – Rozcieńczonego spirytu nie lubię, dla mnie mogłoby go wcale nie być.

      Obaj dowódcy batalionów poderwali się i stanęli na baczność. Szef sztabu schował pod stos granatów ręcznych ćwiartkę wódki, a kucharz zasłonił własnym ciałem sandacza, o którym przed chwilą rozmawiał z nim Mowszowicz. Ordynans Podczufarowa, siedzący w kucki i zgodnie z poleceniem szefa zamierzający umieścić na talerzu patefonu melodię Chińska serenada, poderwał się tak szybko, że zdążył tylko odrzucić płytę, a silniczek patefonu, choć na próżno, terkotał nadal. Ordynans patrzył wprost przed siebie, tak jak powinien patrzeć żołnierz liniowy, a kątem oka łowił wściekłe spojrzenie Podczufarowa, bo przeklęty patefon był wyjątkowo głośny i gorliwy.

      Obaj dowódcy i w ogóle wszyscy zebrani przy śniadaniu dobrze znali poglądy przełożonych: ci zakładali, że w batalionach ludzie powinni albo walczyć, albo obserwować przeciwnika przez lornetkę, w najgorszym zaś wypadku ślęczeć nad mapą i planować atak. A przecież człowiek nie może przez dwadzieścia cztery godziny tylko strzelać lub rozmawiać przez telefon z naczalstwem czy podkomendnymi – czasem trzeba coś zjeść.

      Bieriozkin zerknął w stronę szemrzącego patefonu i uśmiechnął się.

      – Aha – mruknął i dodał: – Siadajcie, towarzysze, nie przeszkadzajcie sobie.

      Możliwe, że te słowa miały sens wcale nie bezpośredni, ale wręcz przeciwny, toteż na twarzy Podczufarowa pojawił się wyraz smutku i skruchy, a na twarzy Mowszowicza, dowodzącego saperami, niepodlegającego więc bezpośrednio dowódcy pułku – tylko smutku, bez skruchy. Podobnie różniły się twarze ich podkomendnych.

      Bieriozkin ciągnął bardzo nieprzyjemnym tonem:

      – A gdzie wasz pięciokilowy sandacz, towarzyszu Mowszowicz, wszyscy w dywizji już o nim słyszeli.

      Mowszowicz, wciąż z tym samym wyrazem smutku na twarzy, polecił:

      – Kucharz, pokażcie no rybę.

      Kucharz, jedyny człowiek pełniący tu swoje normalne obowiązki, rzekł prostodusznie:

      – Towarzysz kapitan kazał nafaszerować ją po żydowsku; pieprz, liście bobkowe mamy, ale białego chleba nie ma, chrzanu też nie…

      – Aha, rozumiem – przerwał Bieriozkin. – Rybę faszerowaną jadłem w Bobrujsku u niejakiej Firy Aronowny, ale prawdę mówiąc, nie bardzo mi smakowała.

      Wtedy zebrani w piwnicy zrozumieli, że dowódca pułku nie miał najmniejszego zamiaru się złościć.

      Zupełnie jakby Bieriozkin wiedział, że Podczufarow odpierał w nocy Niemców, że nad ranem przysypało go ziemią, a ordynans od Chińskiej serenady odkopywał go i wrzeszczał: „Wyratuję was, towarzyszu kapitanie, bądźcie spokojni…”.

      Jak gdyby wiedział, że po ulicy, którą mogły nadjechać czołgi, Mowszowicz razem z saperami pełzał, by ziemią i tłuczoną cegłą przysypać ułożone w szachownicę miny przeciwczołgowe…

      Ich młodość cieszyła się z jeszcze jednego ranka. Można jeszcze raz podnieść blaszany kubek i powiedzieć: „No, to twoje zdrowie… i tak dalej”, można wcinać kapustę, zakurzyć papieroska…

      Właściwie nic się nie stało – przez chwilkę gospodarze piwnicy stali przed starszym dowódcą, a potem zaprosili go do stołu i z przyjemnością patrzyli, jak dowódca pułku je kapustę.

      Bieriozkin często porównywał bitwę stalingradzką z minionym rokiem – napatrzył się wojny do syta. Zrozumiał, że wytrzymuje takie napięcie tylko dlatego, że jest wewnętrznie wyciszony i spokojny. Czerwonoarmiści też mogli jeść zupę, reperować buty, rozmawiać o żonach, o złych i dobrych przełożonych, prokurować łyżki w takich dniach i godzinach, kiedy, wydawałoby się, ludzie zdolni są czuć tylko wściekłość, strach albo zmęczenie. Widział, że ci, którzy nie mieli w sobie spokoju ducha, nie wytrzymują długo, choćby nie wiadomo jak zaciekli i szaleni byli podczas walki. Strach czy tchórzostwo wydawały się Bieriozkinowi chwilowymi stanami, czymś w СКАЧАТЬ