Życie i los. Василий Гроссман
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Życie i los - Василий Гроссман страница 18

Название: Życie i los

Автор: Василий Гроссман

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788373926684

isbn:

СКАЧАТЬ Czujkow najwyraźniej rozumiał ten niepokój, który kazał dowódcy frontu przeprawić się przez Wołgę, tę udrękę, którą odczuwał, spacerując wśród szeleszczących trzcin w Krasnym Sadzie.

      Jeriomienko zaczął wypytywać gospodarza całego tego ogniowego kramu, jak manewruje odwodami, jak współdziała piechota i co z koncentracją Niemców w rejonie fabryk. Zadawał pytania, a Czujkow odpowiadał tak, jak należy odpowiadać na pytania przełożonego.

      Umilkli. Czujkow miał ochotę spytać: „Największa w historii obrona, dobrze, ale co z ofensywą?”.

      Powstrzymał się jednak – Jeriomienko pomyśli jeszcze, że obrońcom Stalingradu brakuje cierpliwości, że proszą, by im zdjąć z barków to brzemię.

      Nagle odezwał się Jeriomienko:

      – Twoi ojciec i matka, o ile pamiętam, mieszkają w obwodzie tulskim, na wsi?

      – W tulskim, towarzyszu dowódco.

      – Staruszek pisuje do ciebie?

      – Pisuje, towarzyszu dowódco. Pracuje jeszcze.

      Popatrzyli na siebie, szkła okularów Jeriomienki poróżowiały od płomieni pożaru.

      Wydawało się, że za chwilę rozpoczną tę jedyną, naprawdę potrzebną im obu rozmowę o sednie rzeczy dziejących się w Stalingradzie. Ale Jeriomienko powiedział:

      – Na pewno chciałbyś zadać pytanie, z jakim ludzie zwracają się zawsze do dowódcy frontu – o uzupełnienie siły żywej i środków bojowych.

      Do rozmowy, jedynej, jaka w tej chwili miała sens, w końcu nie doszło.

      Stojący na szczycie skarpy wartownik popatrywał w dół, więc Czujkow, słuchając uważnie świstu pocisków, podniósł wzrok i powiedział:

      – Ten żołnierz na pewno myśli sobie: „Co to za dwaj wariaci stoją tam nad wodą?”.

      Jeriomienko zaczął sapać, podłubał w nosie.

      Nadeszła chwila, kiedy trzeba się było pożegnać. Niepisany zwyczaj nakazuje, by dowódca narażony na ogień przeciwnika odchodził dopiero wtedy, gdy podkomendni zaczynają go o to prosić. Ale obojętność Jeriomienki wobec niebezpieczeństwa była tak absolutna i naturalna, że te reguły go nie obowiązywały.

      Roztargnionym i jednocześnie zręcznym ruchem obrócił głowę w ślad za świszczącym dźwiękiem przelatującego pocisku moździerza.

      – No cóż, Czujkow, czas już na mnie.

      Czujkow pozostał przez kilka chwil na brzegu, śledząc odpływający kuter. Piana za sterem przypominała białą chustkę; zupełnie jakby kobieta machała mu na pożegnanie.

      Jeriomienko stał na pokładzie i patrzył na zawołżański brzeg – ten kołysał się jak fala w słabym świetle, padającym od strony Stalingradu, i rzeka, na której podskakiwał kuter, zastygła jak kamienna płyta.

      Jeriomienko ze złością przeszedł od jednej burty do drugiej. Dziesiątki codziennych kłopotów przypominały mu o swoim istnieniu. Front miał nowe zadania. Najważniejsze było teraz gromadzenie sił pancernych, uderzenie na lewym skrzydle, które powierzyło mu Naczelne Dowództwo. Czujkowowi nie powiedział o tym ani słowa.

      Czujkow zaś wrócił do swojego schronu, a wtedy żołnierz z pepeszą pełniący wartę przy wejściu, oficer do zleceń stojący w sieni i szef sztabu dywizji Gurjewa przybyły na wezwanie – wszyscy, którzy poderwali się, słysząc ciężki chód Czujkowa, zobaczyli, że dowódca armii jest zmartwiony. Miał zresztą do tego powody.

      Przecież dywizje ciągle topnieją, w chaosie ataków i kontrataków niemieckie kliny metr po metrze nieubłaganie odkrawają drogocenną stalingradzką ziemię. Przecież w rejonie fabryki traktorów złowrogo stały z bronią u nogi dwie niemieckie dywizje piechoty w pełnym składzie, świeże, przysłane z tyłów.

      Nie, Czujkow nie zwierzył się dowódcy frontu ze wszystkich swoich obaw, niepokojów, ponurych myśli.

      Ale ani jeden, ani drugi nie wiedzieli, gdzie tkwi przyczyna ich niezadowolenia ze spotkania. Najważniejsze zaś w tym spotkaniu było to, czego obaj nie zdołali wypowiedzieć na głos.

      14

      Październikowym rankiem major Bieriozkin obudził się, pomyślał o żonie i córce, o karabinach maszynowych dużego kalibru, wsłuchał się w huk, do którego przez miesiąc pobytu w Stalingradzie zdążył już przywyknąć, zawołał fizyliera Głuszkowa i kazał przynieść przybory do mycia.

      – Jest zimna, jak kazaliście – powiedział z uśmiechem Głuszkow, dzieląc z Bieriozkinem radość z tego, że można myć się co rano.

      – A na Uralu, gdzie są żona i córka, pewnie już śnieżku napadało – rzekł Bieriozkin. – Nie piszą do mnie, rozumiesz…

      – Napiszą, towarzyszu majorze – pocieszył go Głuszkow.

      Kiedy Bieriozkin się wycierał, wkładał bluzę, Głuszkow opowiadał mu o tym, co wydarzyło się w godzinach porannych.

      – W magazyn żywnościowy rąbnęli z waniuszy, magazyniera zabiło, w drugim batalionie pomocnik szefa sztabu wyszedł za potrzebą i dostał odłamkiem w ramię; w batalionie saperów żołnierze wyłowili sandacza, którego ogłuszyła bomba, pięciokilowy, poszedłem, żeby go obejrzeć, zanieśli rybę w podarunku dowódcy, towarzyszowi kapitanowi Mowszowiczowi. Był towarzysz komisarz, kazał mi zadzwonić, kiedy się obudzicie.

      – Rozumiem – rzekł Bieriozkin.

      Wypił herbatę, zjadł nóżki cielęce w galarecie, zadzwonił do komisarza i szefa sztabu, powiedział, że idzie do batalionów, włożył ciepłą kurtkę i skierował się ku drzwiom.

      Głuszkow strzepnął ręcznik, powiesił go na gwoździu, obmacał granat przy boku, poklepał się po kieszeni – czy kapciuch jest na miejscu – po czym wziął stojący w kącie automat i podążył za dowódcą pułku.

      Bieriozkin wyszedł z na wpół ciemnego schronu i w świetle dnia zmrużył oczy. Ukazał mu się obraz, który przez miesiąc zdążył dobrze poznać: gliniaste osypisko, bura skarpa, cała w plamach wysmolonych płaszczy-pałatek przykrywających żołnierskie ziemianki, dymiące kominy piecyków zmajstrowanych własnym przemysłem. U góry ciemniały pozbawione dachów budynki fabryczne.

      Bardziej w lewo, bliżej Wołgi, sterczały kominy fabryki „Czerwony Październik”; wagony towarowe, jak oszalałe stado skupione wokół ciała nieżywego woźnicy, garnęły się do leżącego na boku parowozu. A jeszcze dalej widać było szeroko rozciągnięte, ażurowe ruiny miasta; jesienne niebo przeświecało przez otwory okienne tysiącami błękitnych plam.

      Nad budynkami fabrycznymi unosił się dym, migotały płomienie, a jasną przestrzeń wypełniał to monotonny, przeciągły szmer, to znów suche, drobne terkotanie. Wydawało się, że zakłady pracują pełną parą.

      Bieriozkin uważnie obejrzał swoje trzysta metrów ziemi – pas obrony pułku ciągnął się między domkami osiedla robotniczego. W labiryncie ruin i uliczek własna intuicja musiała człowiekowi podpowiedzieć, СКАЧАТЬ