Название: Pokuta
Автор: Anna Kańtoch
Издательство: PDW
Жанр: Ужасы и Мистика
Серия: Ze Strachem
isbn: 9788380498976
isbn:
– Jak się udał spacer? – zapytała Pola grzecznie.
Matka zawsze nalegała, aby nawiązywać z gośćmi „przyjacielskie stosunki”, tak by „czuli się jak w domu”. Myśl, że część z nich mogła cenić sobie hotelową anonimowość, najwyraźniej nie przyszła jej do głowy.
Starsza pani uśmiechnęła się z roztargnieniem.
– Dziękuję, pogoda jest całkiem ładna.
No, przynajmniej chwilowo nie leje, pomyślała Pola. Dobre i to.
– Była pani nad morzem? – ciągnęła, bez większej nadziei na sukces. Jej matka potrafiła rozmawiać z ludźmi, ona nie.
Staruszka pokręciła głową.
– Poszłam w stronę miasta.
– Aha. To… eee… znacznie bezpieczniejsza trasa.
Dziewczyna poczerwieniała, pewna, że popełniła właśnie faux pas. Choć z drugiej strony Magnusson musiała przecież zdawać sobie sprawę, że w jej wieku niebezpiecznie jest spacerować po mokrych od deszczu i morskiej wody kamieniach, nie mówiąc już o schodzeniu na plażę po stromych schodach, które jesienią pokrywała warstwa śliskiego błota. Była na wpół ślepa i miała… ile mogła mieć lat? Pola stawiała, że ponad osiemdziesiąt, ale oczywiście nie mogła wiedzieć na pewno. W rejestrze gości były wpisane tylko imię i nazwisko: Caroline Magnusson, obywatelka Szwecji. Jak na Szwedkę pani Magnusson zaskakująco dobrze mówiła po polsku, Pola założyła więc, że ma do czynienia ze swojską Karoliną, która kiedyś tam, prawdopodobnie dawno temu, wyjechała za granicę, i to było wszystko.
Odprowadziła wzrokiem staruszkę, która powoli, krok za krokiem wchodziła na pierwsze piętro. Na parterze nie było pokoi gościnnych, tylko pomieszczenia gospodarcze, niewielka jadalnia i dwupokojowy apartament, gdzie mieszkały Pola z matką. Gdy pani Magnusson zjawiła się w Rybaczówce kilka dni temu, zajeżdżając pod pensjonat wyładowaną eleganckimi torbami taksówką prosto z gdańskiego lotniska, matka Poli przywitała ją i od razu przeprosiła za brak windy. Staruszka oznajmiła wtedy, że to nie ma znaczenia – odrobina ruchu dobrze jej zrobi, a poza tym z piętra widać będzie morze.
Człap, człap, szur, szur. Powoli, ale zdecydowanie, bez zatrzymywania się, z czymś, co Pola, gdyby ktoś ją zapytał, określiłaby pewnie jako determinację. Pani Magnusson wychodziła każdego ranka po śniadaniu i czasem też po obiedzie – na godzinę, może dwie. Nigdy nie mówiła, dokąd się wybiera, a dziewczyna nie dopytywała. Jej matka prawdopodobnie potrafiłaby to zrobić tak, żeby wyszło naturalnie i grzecznie, Poli pozostawało domyślanie się, po co stara, bogata Szwedka przyjechała nad polskie morze w najbardziej deszczowym i ponurym miesiącu w roku.
O jedenastej trzydzieści, równo jak w zegarku, rozległ się dobiegający z pierwszego piętra stukot maszyny do pisania. Znak, że Ksawery Janeczek przystąpił właśnie do pracy. W połowie września, gdy pisarz się meldował, Pola liczyła po cichu na jakieś ekscesy z jego udziałem – zawsze przecież powtarzano jej, że artyści są ekscentryczni, ale Janeczek okazał się wyjątkowo nudny. Jedyną jego nietypową cechą była skłonność do wychodzenia na spacer wcześnie rano, jeszcze przed śniadaniem, ledwo na dworze się rozwidniło. Mówił, że o tej porze najlepiej mu się myśli.
Na zewnątrz znów zaczął padać deszcz, monotonne uderzenia kropli brzmiały trochę tak, jakby ktoś pukał od zewnątrz w szybę. Stuk-stuk, a potem coraz szybciej: stuk-stuk-stuk, jakby ulewa próbowała przegonić pracującą w rytmie staccato maszynę na piętrze.
Koło pierwszej do stukania deszczu i maszyny dołączyło pobrzękiwanie garnków w kuchni. W sezonie Katarzyna Filipiak zatrudniała kucharkę i dwie pokojówki, ale w pozostałe miesiące wszystko robiły z córką same. Pola pomyślała, że dziś matka nie będzie jej potrzebowała, biorąc pod uwagę, że na obiad miały być wyciągnięte z zamrażalnika pierogi. Zjedzą punktualnie o trzynastej trzydzieści razem z gośćmi, w ramach tego, co matka nazywała „nawiązywaniem przyjacielskich stosunków”, choć Pola podejrzewała, że chodzi bardziej o to, że w ich ciasnym mieszkanku nie było nawet wystarczająco dużego stołu, by rozłożyć na nim dwa talerze. Poza tym „nawiązywanie stosunków” w przypadku pani Filipiak zaskakująco często sprowadzało się do zainteresowania mężczyznami, najlepiej przystojnymi panami po trzydziestce – a jeśli tych brakowało, nieco starszy, chudy i łysiejący pisarz science fiction sprawdzał się równie dobrze.
Pola sięgnęła do szuflady po długopis i czekając na obiad, bezmyślnie bazgrała po wewnętrznej stronie okładki komiksu. Narysowała Janeczka, który wyszedł dość koślawo, a potem panią Magnusson, która wyszła nieco lepiej, choć miała dziwnie grubą szyję i zeza. Później spróbowała narysować Renię Wieczorek, ale w połowie dała sobie spokój i już tylko bezmyślnie bazgrała po kartce.
Po głowie krążyły jej pytania, które miała ochotę zadać pani Magnusson:
„Czemu przyjechała pani do Przeradowa, i to akurat w listopadzie, kiedy tu niczego ciekawego nie ma? Dokąd pani chodzi rano i po południu? Jak to jest, kiedy w czasie wojny spadają bomby i giną ludzie?”
I pytania, które mogłaby zadać Janeczkowi:
„O czym jest pana nowa książka? Moja mama mówiła, że o kosmitach napadających na Ziemię, to prawda? Czy ci kosmici zabijają ludzi? Czy jest przy tym dużo krwi?”
Do trzynastej trzydzieści brakowało dziesięciu minut, gdy drzwi otworzyły się ponownie i do holu weszła kobieta trzymająca wielkie kartonowe pudło. Pola zastygła z na wpół otwartymi ustami i – była o tym przekonana – z wyjątkowo głupim wyrazem twarzy. Nie zdążyła schować komiksów, nie zdążyła nawet o tym pomyśleć.
– Pomożesz mi? – wysapała kobieta i dopiero wtedy dziewczyna podbiegła, by wziąć pudło. Było ciężkie i mokre od deszczu. Pola postawiła je na podłodze i przez chwilę, zdecydowanie zbyt długą, patrzyła na wysypujące się ze środka wilgotne zeszyty szkolne i podręczniki. Nie chciała patrzeć na kobietę, która przyniosła paczkę, ale wreszcie przyszła ta chwila, kiedy musiała unieść wzrok i spojrzeć.
Pani Wieczorek schudła, odkąd Pola ostatni raz ją widziała, i postarzała się: wyglądała teraz na zmęczoną życiem sześćdziesięciolatkę, a nie na energiczną, elegancką panią po czterdziestce, którą była jeszcze pięć tygodni temu. Jasne włosy z ciemnymi odrostami związała w coś, co miało być chyba kokiem, ale wyglądało bardziej jak wronie gniazdo, na wargach widniał niedbały, ciągnący się aż na podbródek ślad różowej szminki. Ale najbardziej rzucały się w oczy dziwnie rozbiegany wzrok i nerwowy tik w lewej powiece. Skurcz, rozkurcz, skurcz…
– To dla ciebie – powiedziała, nie patrząc na dziewczynę. – Postanowiłam rozdać rzeczy Reni. Tak się robi, prawda? Jej ubrania nie będą na ciebie pasować, ale książki mogą się przydać.
Mówiła szybko, nieco bezładnie, wciąż nie patrząc na Polę, jakby rzucała СКАЧАТЬ