Pokuta. Anna Kańtoch
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokuta - Anna Kańtoch страница 5

Название: Pokuta

Автор: Anna Kańtoch

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия: Ze Strachem

isbn: 9788380498976

isbn:

СКАЧАТЬ nie zgłaszał, że ofierze brakowało takiego wisiorka.

      Po raz pierwszy wyglądało na to, że Jan Kowalski stracił nieco pewności siebie. Zakłopotany spojrzał najpierw na starszego sierżanta, a potem na zdjęcie dziewczyny, jakby tam szukał odpowiedzi. Wreszcie wzruszył ramionami.

      – Jeśli mi pan nie wierzy, nic na to nie poradzę. Ale to ja zabiłem. Popełnicie wielki błąd, jeśli nie zwolnicie tego chłopaka i nie aresztujecie mnie.

      – Zdaje pan sobie sprawę, że musielibyśmy mieć coś więcej niż jakąś mało prawdopodobną historyjkę, w dodatku niepopartą żadnymi dowodami?

      – Czy to oznacza, że mam wstać, wyjść i nie zawracać panu więcej głowy?

      Starszego sierżanta kusiła taka perspektywa. Wyrzucić Kowalskiego z komendy, tak jak wcześniej kapitan Rychert wyrzucił wariata bredzącego o złowrogich kobiecych narządach. Bez namysłu i bez najmniejszych wątpliwości. Nie mógł jednak tego zrobić – historyjka Kowalskiego, jakkolwiek fantastycznie by brzmiała, mogła przynajmniej częściowo być prawdziwa.

      – Nie – powiedział, przysuwając bliżej maszynę do pisania. – Teraz opowie pan wszystko, co tylko pamięta pan z tych morderstw. Daty, imiona i nazwiska ofiar, co pan z nimi robił wcześniej i później. Wszystko.

* * *

      Cztery godziny później Igielski schował do szuflady plik luźnych kartek i wstał, próbując rozruszać zesztywniałe kości. Za oknem deszcz już ustał, ale niebo wciąż było zaciągnięte chmurami, przez które z trudem przebijały się pierwsze promienie słońca.

      – Aresztuje mnie pan teraz? – zapytał Kowalski.

      Igielski pokręcił głową.

      – Mógłbym zatrzymać pana za brak dokumentów, ale mam lepszy pomysł. Pójdzie pan ze mną.

      Kowalski wziął z wieszaka suchą już pelerynę i bez słowa ruszył za starszym sierżantem.

      – Wychodzę na chwilę. – Igielski poinformował chłopaka, który w maleńkiej dyżurce przecierał zaspane oczy. – I biorę służbowy samochód.

      Młody skinął głową z roztargnieniem, a potem zmarszczył brwi na widok Kowalskiego, najwyraźniej rozwiązując w myślach trudny problem, skąd mężczyzna się tutaj wziął.

      Wsiedli do poloneza zaparkowanego pod komendą i ruszyli. Ulice o tej porze były niemal puste, tylko gdzieniegdzie przemykali zaspani ludzie śpieszący na pierwszą zmianę do niedalekiej fabryki konserw. Igielski odruchowo rozejrzał się za rybakami, których widywał bladym świtem, jak w gumowych płaszczach i kaloszach zmierzają w stronę przystani, ale ci pewnie wypłynęli już na morze. Chyba że listopad nie był sezonem na ryby? Starszy sierżant powinien był już to wiedzieć, ale zawsze jakoś zapominał.

      Plandeki przykrywające zamknięte budy z pamiątkami, frytkami i goframi łopotały na jesiennym wietrze, przypominając wszystkim, że lato dawno minęło. Trzy miesiące temu o tej porze na deptaku widać by już było pierwszych wczasowiczów, raźno zmierzających w kostiumach kąpielowych w stronę plaży, by zająć jak najlepsze miejsca. Teraz miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego. Wiatr szarpał dziecięcym butem, który z jakiegoś powodu zwisał z latarni, a pod zamkniętym sklepem kulił się zarośnięty mężczyzna wyglądający tak, jakby dręczył go solidny kac. Wychudzony pies obwąchiwał właśnie kępę uschłej trawy, a kiedy przejeżdżali obok, odskoczył i zaszczekał nerwowo.

      – Dokąd jedziemy? – zapytał Kowalski.

      – Zobaczy pan.

      Starszy mężczyzna wyglądał na zdezorientowanego, może nawet lekko zaniepokojonego, i to sprawiło Igielskiemu jakąś dziecinną satysfakcję. Skręcił w stronę przystani, a potem w prawo, w stronę wyjazdu z miasta. Kowalski nie odzywał się więcej, tylko patrzył w szybę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

      – To tutaj – powiedział starszy sierżant, zatrzymując się przed dwupiętrowym budynkiem w kolorze przybrudzonego beżu. Napis nad wejściem głosił „Szpital Miejski w Przeradowie”.

      Kowalski spojrzał zdziwiony.

      – Nie rozumiem – odparł ostrożnie.

      – Mówił pan, że jest chory, prawda?

      – Mówiłem też, że nie mam książeczki zdrowia.

      Igielski wzruszył ramionami.

      – Coś się załatwi.

* * *

      Pola Filipiak siedziała w holu pensjonatu Rybaczówka, patrząc na wskazówki wiszącego na ścianie zegara, które przesuwały się leniwie po tarczy. Dziesiąta siedem, dziesiąta osiem. Przeniosła wzrok na rozwieszoną na drugiej ścianie sieć, zakurzoną i wciąż lekko zalatującą rybą, potem na wypchanego turbota i serię obrazów przedstawiających port oraz kołyszące się na morzu łódki, aż wreszcie zatrzymała spojrzenie na stojącym w rogu imponującym kaktusie, który wyraźnie gryzł się z rybackim wystrojem holu.

      Znajome otoczenie nie mogło jej pomóc, o dziesiątej dziesięć wróciła więc wzrokiem do leżących na biurku przygód Tytusa, Romka i A’Tomka. Stare komiksy, jeszcze z czasów, gdy chodziła do podstawówki. Kontury niektórych postaci były zaznaczone niebieskim długopisem – Pola ćwiczyła w ten sposób rysowanie, dawno temu, kiedy była dzieckiem i wydawało jej się, że ma do tego talent. Teraz skończyła dziewiętnaście lat i pozbyła się większości złudzeń, choć pod niektórymi względami, jak myślała czasem ponuro, pozostała równie głupia.

      Dziesiąta piętnaście.

      Nie miała pojęcia, po co właściwie tu siedzi. O tej porze roku mieli tylko dwoje gości, a szansa, że zjawi się ktoś jeszcze, była minimalna. Nie teraz, w listopadzie, który turystycznie był najbardziej martwym miesiącem ze wszystkich. Późną wiosną i latem Przeradowo było oblężone przez turystów, w grudniu pojawiali się ludzie, którzy uciekali przed świątecznymi spędami – albo przeciwnie, przed świętami spędzanymi w pustym mieszkaniu. W styczniu i w lutym przyjeżdżali ci, którym nie udało się dostać dobrego miejsca w domu wczasowym w Szczyrku czy w Zakopanem (i którzy bez większego przekonania wmawiali dzieciom, że zbieranie muszelek nad zimnym morzem to taka sama frajda jak jazda na nartach), a w kwietniu pojawiały się zielone szkoły. Ale późną jesienią nie przyjeżdżał nikt i tak naprawdę już tych dwoje gości stanowiło coś w rodzaju wymodlonego przez matkę Poli cudu. Ksawery Janeczek, który postanowił pisać tu książkę, i staruszka ze Szwecji, która przyjechała Bóg wie po co – przy czym ani jedno, ani drugie z pewnością nie potrzebowało pomocy siedzącej w holu dziewiętnastolatki. Zresztą gdyby potrzebowali, na ladzie wciśniętego w kąt biurka leżał przecież dzwonek, którego dźwięk słyszalny był doskonale w każdym pomieszczeniu na parterze.

      Dziesiąta trzydzieści.

      Pola zastanowiła się, czy zdołałaby wytłumaczyć to matce, ale uznała, że nie warto ryzykować. Katarzyna Filipiak na pewno od razu by zapytała, czy córka dobrze się czuje, a samopoczucie zdecydowanie nie było czymś, o czym dziewczyna chciałaby teraz rozmawiać.

      Metaliczny posmak paniki wypełnił СКАЧАТЬ