Pokuta. Anna Kańtoch
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokuta - Anna Kańtoch страница 3

Название: Pokuta

Автор: Anna Kańtoch

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия: Ze Strachem

isbn: 9788380498976

isbn:

СКАЧАТЬ więcej herbaty, bo pełny pęcherz już od jakiegoś czasu dawał mu się we znaki, uznał jednak, że dzięki temu nieznajomy poczuje się swobodniej.

      Starszy pan zamieszał gorący płyn i odłożył łyżeczkę na spodek. Igielski milczał, chcąc dać mu czas – niektórzy petenci już od progu wyrzucali z siebie to, co ich dręczyło, inni potrzebowali kilku minut, by zacząć mówić. Tyle tylko, uświadomił sobie starszy sierżant, że ten siwowłosy mężczyzna nie wyglądał na zdenerwowanego czy wystraszonego. Nie sprawiał wrażenia, jakby spotkało go coś złego.

      Starszy pan upił łyk herbaty.

      – Powinienem wyjaśnić, po co przyszedłem, prawda? – powiedział, odstawiając szklankę na biurko. Ręce mu nie drżały: Igielski zwrócił na to uwagę, bo była to częsta przypadłość u starych ludzi, zdenerwowanych czy nie.

      – Zacznijmy od czegoś prostego. Na przykład możecie się przedstawić.

      – Jan Kowalski.

      – Mieszka pan w Przeradowie? – Igielski zrezygnował z formalnego „obywatelu”. Robił tak zwykle w przypadku nieśmiałych petentów, choć instynkt podpowiadał mu, że gość niezupełnie należy do tego gatunku.

      – Nie.

      Starszy sierżant skinął głową. Tak właśnie mu się wydawało. Nie znał oczywiście wszystkich mieszkańców miasteczka, ale miał wrażenie, że gdyby wcześniej spotkał gdzieś Kowalskiego, na pewno by go zapamiętał.

      – Turysta? – Wciąż nie miał pomysłu, co powiedzieć. Większość rozmów z ludźmi, którzy przychodzili zgłosić przestępstwo, biegła według stałego schematu, niezależnie od tego, czy Igielski miał przed sobą zrozpaczoną matkę, okradzioną staruszkę czy agresywnego pana w średnim wieku. Zawsze szczycił się tym, że umie rozmawiać, ale tutaj nie znajdował żadnego punktu zaczepienia. Siwowłosy mężczyzna nie potrzebował pocieszenia, nie wydawał się zdenerwowany ani zagubiony. I odwrotnie, nie był też przesadnie pewny siebie. Ostrożny – może to było najwłaściwsze określenie. Człowiek, który waży każde słowo.

      – Nie.

      Starszy sierżant odetchnął.

      – Może w takim razie po prostu powie mi pan, po co przyszedł.

      – Tak. – Kowalski przymknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, wpatrywał się w ścianę i wiszące na niej dwa zdjęcia. – Tak będzie najprościej. Zabiłem ją.

      – Słucham? – Oszołomiony Igielski przez krótką chwilę myślał, że starszy pan mówi o egzotycznej piękności z kalendarza, ale oczywiście miał na myśli drugą dziewczynę.

      – Zabiłem ją – powtórzył Kowalski cierpliwie.

      – Reginę Wieczorek?

      – Chyba tak. Mówiła, że ma na imię Renia, ale nazwiska nigdy nie poznałem. Udusiłem ją na plaży, tam, gdzie ją potem znaleźliście.

      Kurwa mać, pomyślał Igielski bezradnie. Nacisk na pęcherz stawał się z każdą chwilą coraz większy i starszy sierżant przyłapał się na tym, że przebiera pod biurkiem nogami jak stojący pod zamkniętą toaletą chłopczyk.

      – Przepraszam na chwilę – powiedział, wstając. – Zaczeka pan?

      – Oczywiście. Nigdzie się nie wybieram.

      Igielski pobiegł na półpiętro, zamknął drzwi niewielkiej ubikacji i wysikał się z ulgą. Przecież stary nie zniknie teraz, kiedy sam do nas przyszedł, tłumaczył sobie później, myjąc ręce. A jeśli nawet, co z tego? Jeden kłopot mniej. Bo to przecież kompletny wariat, a nie żaden morderca.

      Jan Kowalski był trzecią osobą, która z własnej woli przyznała się do zabójstwa Reginy Wieczorek. Pierwszą był pewien człowiek, który zachowywał się całkiem normalnie, dopóki na pytanie, w jaki sposób zabił, nie wygłosił długiego i mętnego wywodu na temat nieczystości kobiecych narządów płciowych. Drugą był długowłosy młodzieniec, który rozpłakał się, nim dotarł do trzeciego zdania w zeznaniu – potem powtarzał już tylko, że należy go ukarać, bo jest złym człowiekiem. Szybko się okazało, że facet od narządów miał za sobą długą historię chorób psychicznych, a długowłosy chłopak wieczór morderstwa spędził w izbie przyjęć, gdzie trafił po nieudanej próbie samobójczej. Igielski sądził więc, że ma niejakie doświadczenie z wariatami, kłopot w tym, że Kowalski nie przypominał żadnego z nich.

      Sierżant wrócił do pokoju, trochę licząc, że gość zniknął w międzyczasie, a trochę się tego obawiając. Kowalski jednak tkwił grzecznie na swoim miejscu, trzymając w dłoni szklankę z herbatą.

      – Przepraszam. – Starszy sierżant chrząknął, zakłopotany. – Możemy kontynuować. Ale zanim przejdziemy do zeznań, chciałbym zobaczyć pana dokumenty.

      – Nie mam dokumentów.

      – Jaja pan sobie robisz? – wyrwało się Igielskiemu. Sytuacja stawała się z minuty na minutę coraz bardziej absurdalna. – Zgubił je pan? Ukradli panu?

      – Zgubiłem – przyznał Kowalski. – Dawno temu, jeszcze w pięćdziesiątym czwartym. A może piątym? Tak, to chyba był pięćdziesiąty piąty.

      – Adres zameldowania? Miejsce pracy?

      – Nie mam ani jednego, ani drugiego – wyjaśnił Kowalski spokojnie. – Od trzydziestu lat mieszkam kątem u różnych dobrych ludzi, latem czasem w namiocie albo i pod gołym niebem. To mi wystarcza.

      – I żywi się pan powietrzem? – zadrwił Igielski. – Czy może ci dobrzy ludzie także karmią pana i ubierają?

      – Bywa i tak. – Starszego pana najwyraźniej nic nie było w stanie wytrącić z równowagi. – Ale zazwyczaj odwdzięczam się za jedzenie i dach nad głową. Wykonuję drobne prace gospodarskie, pilnuję dzieci i wyprowadzam psy. Przyznaję, że zdarzało mi się też pracować na czarno. U prywatnej inicjatywy, najczęściej w sadach albo przy szklarniach. Zawsze miałem dobrą rękę do roślin.

      – Ci dobrzy ludzie to przeważnie kobiety, co?

      – Całkiem często, owszem. – Kowalski skinął głową.

      Przynajmniej to miało odrobinę sensu. Starszy sierżant wiele razy widział kobiety utrzymujące z jakichś niepojętych powodów swoich konkubentów-darmozjadów. A ten mężczyzna miał w sobie wystarczająco dużo uroku, by zbałamucić niejedną emerytkę.

      – I przez trzydzieści lat nie przyszło panu do głowy, żeby wyrobić sobie nowe dokumenty?

      – Przyszło, ale w urzędzie kazali mi donieść akt urodzenia, a ja go nie miałem. Jestem sierotą, przez całą wojnę tułałem się po różnych sierocińcach i tak naprawdę nie mam pojęcia, skąd pochodzę. Jedna zakonnica mówiła mi kiedyś, że z Kraśnika, ale nie wiem, czy to prawda, zresztą Kraśników w Polsce jest kilka, więc gdzie miałem szukać? A poza tym trochę wtedy piłem i nie miałem głowy do wykłócania się z urzędnikami.

СКАЧАТЬ