Название: Zapiski z królestwa
Автор: Przemysław Rudzki
Издательство: PDW
Жанр: Документальная литература
Серия: Biblioteka Przeglądu Sportowego
isbn: 9788380918184
isbn:
Billy bardzo żałował, bo meczów nie lubił opuszczać tak samo, jak szkoły. W tym sezonie nie przegapił żadnego domowego! Kochał atmosferę stadionu. Tato opowiedział mu absolutnie wszystko na temat Charltonu Athletic, więc Billy znał na pamięć nie tylko skład zespołu, ale i historię przydomku klubu, The Addicks, co zresztą prezentował na każdej długiej przerwie w szkole.
Przed laty Arthur Bryan, właściciel sklepu rybnego, karmił piłkarzy po wygranych meczach rybą i frytkami. Łupacz, bo tak nazywała się ta ryba (ang. haddock), wkradł się slangowym wślizgiem w łaski fanów, także kibice innych drużyn nazywali w ten sposób (choć chyba raczej pobłażliwie) tych londyńczyków, którzy sympatyzowali z Charltonem. Billy i ojciec mieli taką tradycję, że przed każdym spotkaniem na The Valley jedli łupacza z frytkami. Wierzyli, że dzięki temu ich drużyna zwycięży.
W poniedziałek 23 grudnia 1957 roku 10-letni Billy White, rozczarowany sobotnią nieobecnością na stadionie, skierował pierwsze kroki nie w stronę budynku szkoły, oddalonej jakieś 300 metrów od ich domu na Charlton Lane, ale do kiosku. Odliczył równą kwotę z kieszonkowego i poprosił panią Abbey Dunk, dobrą znajomą jego rodziców, o „Sports Report”. Nerwowo wyszukał wzrokiem najbardziej interesujący go artykuł. Momentalnie poczuł, że cała choroba wraca do niego z podwójną siłą.
Wiele lat później, kiedy na świecie pojawią się komputery i internet, Billy podzieli się z innymi kibicami The Addicks swoją historią. Napisze o wszystkim na klubowym forum, pożali się, jak przegapił najbardziej ekscytujący mecz w historii Charltonu Athletic.
1:5 i 27 minut do końca – w tak beznadziejnym położeniu znaleźli się gospodarze. Na dodatek rywale, zespół Terierów prowadzony przez Billa Shankly’ego, wciąż menedżera na dorobku, grał z przewagą jednego zawodnika. Kapitan londyńczyków, obrońca Derek Ufton, doznał bowiem przemieszczenia barku, a coś takiego jak wprowadzenie rezerwowego nie istniało wtedy jeszcze w przepisach. Wszystko wskazywało na to, że dla spadkowicza z angielskiej ekstraklasy ten dzień zakończy się koszmarnie, a świąteczny nastrój zostanie zniszczony przez kanonadę Terierów.
To idealny moment, by oddać głos reporterowi „Birmingham Daily Post”: „Czterobramkowa strata zamieniła się w prowadzenie 6:5, a Summers raz po raz niszczył roztrzęsioną defensywę Huddersfield. Cztery z jego goli to solowe akcje. Euforia tłumu zostaje wyciszona, gdy Huddersfield wyrównuje na 6:6 niespełna pięć minut przed końcem”. Ostatni cios zadał jednak John Ryan, a po jego trafieniu sędzia zakończył spotkanie. Ale bohater mógł być tylko jeden. Johnny Summers do pięciu bramek dopisał dwie asysty.
Stadion mogący pomieścić ponad 70 000 widzów, jeden z największych w Anglii w tamtych latach (rekord frekwencji to 75 031 widzów na meczu z Aston Villą w 1938 roku), świecił pustkami. Były ku temu oczywiste powody, zbliżały się wszak święta Bożego Narodzenia i ludzie tonęli w gorączce przygotowań. Tym z miejscowych kibiców, którzy nie zjawili się na The Valley, uciekł jeden z najlepszych prezentów, jakie mogli otrzymać na gwiazdkę 1957 roku.
„Zaledwie 15 000 widzów obejrzało jeden z najgodniejszych uwagi meczów w historii futbolu” – donosił reporter „Liverpool Echo” 21 grudnia 1957 roku. To była krótka notka w dniu meczu, z popołudniowego wydania gazety. Tak naprawdę widzów było mniej, a dokładnie 12 235.
Prasa rozpisała się i rozpłynęła w zachwytach dopiero później. I zwrócono uwagę na istotny fakt. Chociaż Johnny Summers strzelił dla Charltonu sto ligowych goli, tych pięć, jakie zdobył w starciu z Huddersfield, zostało z nim do końca, krótkiego niestety, życia. Ale tamtego pamiętnego dnia, w którym po ostatnim gwizdku kibice wbiegli na murawę, długo skandując jego nazwisko i prosząc, by pojawił się w loży i zanucił coś dla nich (lubił śpiewać), mógł w ogóle nie zagrać. Walczył bowiem rozpaczliwie o miejsce w składzie.
„Birmingham Daily Post” z 23 grudnia 1957 roku tak pisał o rozterkach menedżera Athletic, Jimmy’ego Trottera, w tekście zatytułowanym Bohater Charltonu był bliski odstawienia: „Sprawy nie układały się dla Summersa dobrze. Przesunąłem go zatem z lewego środkowego na środek ataku. Nie było postępu, więc przerzuciłem go na skrzydło. Zadziałało – powiedział po meczu Mr. J. Trotter”. Uważał on, że zawodnik „stracił miłość do piłki”.
Summers oszalał ze szczęścia po zakończeniu spotkania. Gdyby ktoś napisał scenariusz tego meczu zgodnie z tym, jak przebiegał on naprawdę, zostałby on uznany za zbyt banalny, ckliwy i wywalono by go do kosza lub stałby się podstawą do filmu klasy D. Oto lewonożny zawodnik strzela pięć goli prawą nogą. Na dodatek w przerwie musi zmienić obuwie, bo poprzednie zaczyna się rozpadać (aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby cały mecz grał w dobrych butach!). Chłodne, grudniowe popołudnie na The Valley naznaczone jest totalnym szaleństwem. „Amazing, incredible, fantastic” – jeden z angielskich reporterów nie będzie umiał znaleźć jednego słowa, które opisałoby to, co zobaczył. W 2001 roku dziennik „Guardian” w rankingu dziesięciu najbardziej spektakularnych powrotów w historii światowego sportu umiejscowi ten mecz na trzeciej pozycji.
Na łamach „Daily Mirror” żona Summersa, Betty, z trudem opisywała radość. „Co to był za weekend! I to akurat w święta!” – cieszyła się.
Ale więcej powodów do radości miał jej mąż. „Wiem, że straciłem moc. Byłem przekonany, że stracę też miejsce w składzie. Miałem koszmarną pierwszą połowę i nagle wszystko zaczęło iść dobrze. Chciałem podziękować fanom, którzy poprosili, żebym zaśpiewał, ale byłem tak przytkany, że nie dałem rady zaintonować mojej ulubionej piosenki I am Going to Sit Right Down and Write Myself a Letter (wielki hit z lat 30. wykonywany w wielu aranżacjach przez gwiazdy światowej estrady, w tym przez Franka Sinatrę).
Jednemu z reporterów, którzy przeciskali się przez tłum ludzi, Summers powiedział, że zatrzyma magiczne buty do końca życia. Nie przypuszczał wtedy, jak okrutny okaże się dla niego los. Co prawda raz jeszcze zdołał ustrzelić pięć goli, tym razem w konfrontacji z Portsmouth w 1960 roku, ale dwa lata później zmarł na raka. Miał zaledwie 34 lata.
Na forum kibiców Charltonu można znaleźć perełki dotyczące tamtego pamiętnego spotkania.
„Johnny Summers pracował z moim ojcem przy letnich robotach i został zapamiętany jako naprawdę porządny gość, który twardo stąpał po ziemi. Co za tragedia, że opuścił nas tak wcześnie […]. Mój ojciec był na tamtym meczu, ale tak się wściekł, że wyszedł w przerwie…” – napisał jeden ze starszych kibiców.
Huddersfield Town nie był jedynym zespołem, który strzelił sześć goli na The Valley i nie wygrał meczu. Londyński stadion przyciągał jak magnes tego typu spektakle. W 1960 roku Charlton gościł Middlesbrough, także w Division Two. Spotkanie zakończyło się remisem 6:6.
W pociągu wracającym z Londynu do Huddersfield Bill Shankly złowrogo milczał. Świadkowie twierdzą, że pierwszy dźwięk wydał z siebie w okolicach stacji Peterborough. Wcześniej miał tylko ryknąć, że piłkarze, którzy dopuścili do całej sytuacji, nie są wystarczająco dobrzy nawet na rezerwy klubu.
W świetnym tekście zamieszczonym na łamach „The Independent” z 2017 roku, zatytułowanym Droga Huddersfield: wspomnienie o Billu Shanklym sprzed Liverpoolu, dziennikarz Simon Hughes kreśli portret menedżera i przywołuje tamten dzień po porażce z Charltonem. W szatni gości był wtedy Denis Law, który później zrobił oszałamiającą karierę. Miał 17 СКАЧАТЬ