Pokój motyli. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokój motyli - Lucinda Riley страница 8

Название: Pokój motyli

Автор: Lucinda Riley

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современные любовные романы

Серия:

isbn: 978-83-8125-817-3

isbn:

СКАЧАТЬ Martwię się, że znów możesz zostać ranny.

      – Bez obaw. Jak mówi twoja mama, jestem niezniszczalny. – Uśmiechnął się.

      – Kiedy wrócisz?

      – Jak tylko dostanę urlop, a to powinno być już niedługo. Opiekuj się mamą pod moją nieobecność, dobrze? Wiem, że ciężko jej tu samej.

      – Zawsze staram się jej pomóc, tato. Ona martwi się tylko dlatego, że za tobą tęskni i cię kocha, prawda?

      – Tak, Posy, i ja też ogromnie ją kocham. Jedynie myśl o niej… i o tobie… pomogła mi przetrwać wszystkie te loty. Wiesz, byliśmy dość krótko po ślubie, kiedy zaczęła się ta przeklęta wojna.

      – Usłyszałeś ją, jak śpiewa w paryskim klubie, i od razu się w niej zakochałeś. A potem porwałeś ją do Anglii, żeby została twoją żoną, zanim zdążyłaby się rozmyślić – powiedziałam rozmarzona.

      Historia miłości moich rodziców była dużo lepsza od wielu bajek, które czytałam.

      – Tak, Posy. Miłość działa w życiu cuda. Nawet w najbardziej ponury dzień w środku zimy może tak rozświetlić świat, że wszystko wyda się równie piękne jak teraz. – Tata westchnął głęboko, a potem wziął moją rękę w swoją dużą dłoń. – Obiecaj, że jeśli znajdziesz miłość, będziesz ją pielęgnować i nie pozwolisz jej odejść.

      – Obiecuję, tato – zapewniłam i popatrzyłam mu w oczy.

      – Grzeczna dziewczynka. A teraz muszę iść przebrać się do kolacji.

      Cmoknął mnie w czubek mojej kędzierzawej głowy, wstał i poszedł do domu.

      Oczywiście wtedy tego nie wiedziałam, ale to była moja ostatnia poważna rozmowa z ojcem.

      *

      Tata wyjechał następnego dnia po południu, tak jak i wszyscy goście. Tego wieczoru było bardzo gorąco. Trudno było oddychać. Powietrze wydawało się lepkie i ciężkie, jakby ktoś wypompował z niego cały tlen. W domu zapanowała cisza – Daisy wybrała się, jak co tydzień, na herbatę ze swoją przyjaciółką Edith, więc nie było nawet słychać, jak zmywając, gdera czy coś sobie nuci (z dwojga złego wolałam już to gderanie). A brudnych naczyń nagromadziło się mnóstwo. Całe ich tace czekały obok zlewu na swoją kolej. Zaproponowałam, że pomogę przy kieliszkach, ale Daisy stwierdziła, że byłoby z tego więcej kłopotu niż pożytku, co wydało mi się bardzo niesprawiedliwe.

      Maman położyła się do łóżka natychmiast, kiedy tylko ostatni samochód znikł za kasztanami. Najwyraźniej znów dopadła ją ta jej migrena, choć Daisy powiedziała, że to tylko modna nazwa kaca, cokolwiek oznaczało to słowo. Poszłam do swojego pokoju i zwinęłam się w kłębek na parapecie okna. Znajdowało się ono nad frontowym wejściem do domu. W ten sposób, gdyby ktoś się do nas wybierał, byłabym pierwszą osobą, która to zobaczy. Tata nazywał mnie swoim „małym wartownikiem”. Rzeczywiście, odkąd Frederick, nasz kamerdyner, poszedł na wojnę, to zwykle ja otwierałam drzwi.

      Z tego miejsca miałam idealny widok na drogę dojazdową wiodącą między szeregiem bardzo starych kasztanów i dębów. Tata mówił mi, że niektóre zostały posadzone prawie trzysta lat temu, kiedy pierwszy admirał budował ten dom. (Uznałam to za fascynujące, bo oznaczało, że te drzewa żyją prawie pięć razy dłużej od ludzi, jeśli tylko wielka encyklopedia się nie myli i przeciętny wiek życia mężczyzny to sześćdziesiąt jeden lat, a kobiety – sześćdziesiąt siedem). Kiedy mrużyłam oczy i wpatrywałam się uważnie, w pogodny dzień mogłam też dostrzec cienką szarobłękitną linię między koronami drzew a niebem. To było Morze Północne, zaczynające się ledwie siedem kilometrów od Domu Admirała. Przerażająca była myśl, że któregoś dnia, niedługo, może nad nim lecieć małym samolotem mój tata.

      – Wróć do domu bezpiecznie, wróć jak najszybciej – szepnęłam do ciemnoszarych chmur, które opadały na zachodzące słońce i zdawało się, że zaraz wycisną je jak soczystą pomarańczę (dawno już zapomniałam jej smak).

      Powietrze stało nieruchome i przez otwarte okno nie wpadał nawet najlżejszy powiew. Usłyszałam w oddali grzmot. Bardzo chciałam wierzyć, że Daisy nie ma racji i że Bóg nie gniewa się na nas. Nigdy nie potrafiłam dociec, który jest prawdziwy – ten karzący surowo Bóg Daisy czy ten łagodny i dobry wikarego. Ale może jak mama lub tata – mógł być na przemian raz taki, raz taki.

      Kiedy spadły pierwsze krople deszczu i wkrótce zmieniły się w ulewę, a niebo rozdarły wściekłe błyskawice, miałam tylko nadzieję, że tata dotarł już bezpiecznie do bazy, bo inaczej strasznie by przemókł, a co gorsza, mógł go trafić piorun. Zamknęłam okno, ponieważ parapet zrobił się mokry, i nagle zdałam sobie sprawę, że burczy mi w brzuchu niemal tak głośno, jakby grzmiało. Poszłam więc na dół wziąć sobie chleb z dżemem.

      Idąc w ponurym półmroku po szerokich dębowych schodach, pomyślałam, jak tu cicho w porównaniu z wczorajszym dniem. Tak jakby nawiedził nas bzyczący, gwarny rój pszczół, który potem nagle się ulotnił. Kolejny grzmot rozległ się nad domem, gwałtownie przełamując ciszę. Co za szczęście, pomyślałam, że nie boję się ciemności ani burzy, ani być sama.

      – Jejku, Posy, ale tu strasznie – powiedziała Mabel, kiedy zaprosiłam ją raz na podwieczorek. – Popatrz na te portrety ludzi w dawnych strojach! Sami nieboszczycy. – Wskazała na portrety moich przodków, wiszące przy schodach. – Aż mnie ciarki przechodzą. Bałabym się iść w nocy do łazienki, żeby nie spotkać duchów.

      – To moi krewni. Na pewno byliby mili, gdyby wpadli z wizytą – odparłam.

      Przykro mi było, że nie spodobał jej się mój ukochany dom.

      Teraz, kiedy przez hol i dudniący echem korytarz zmierzałam do kuchni, wcale się nie bałam, choć było już bardzo ciemno, a Maman, która pewnie nadal spała w swoim pokoju na górze, z pewnością nie usłyszałaby moich krzyków.

      Wiedziałam, że tu jestem bezpieczna, że w obrębie tych grubych murów nie może stać się nic złego.

      Sięgnęłam do kontaktu, by włączyć światło w kuchni, ale najwyraźniej nie było prądu, więc zapaliłam jedną ze świec, które stały na półce. Robiłam to całkiem sprawnie, bo w Domu Admirała nie mogliśmy za bardzo polegać na elektryczności, szczególnie odkąd trwała wojna. Uwielbiałam łagodne migotliwe światło świec, rzucające ciepły blask, w którym nawet najbrzydsi wyglądali ładnie. Wzięłam chleb, który pokroiła mi wcześniej Daisy – mogłam zapalać świece, ale zabraniano mi dotykać ostrych noży – i posmarowałam go grubo masłem i dżemem. Ugryzłam kawałek, zabrałam talerz i świecę i poszłam z powrotem do swojego pokoju obserwować burzę.

      Usiadłam na parapecie i jedząc kanapki, myślałam o tym, jak Daisy martwi się o mnie, kiedy ma wolne i gdzieś się wybiera. Zwłaszcza pod nieobecność taty.

      – Taka mała dziewczynka nie powinna zostawać w domu sama – mruknęła kiedyś.

      Wyjaśniłam jej, że przecież nie zostaję sama, bo jest tu Maman, a poza tym nie jestem „mała”, bo mam już siedem lat, a to całkiem sporo.

      – СКАЧАТЬ