Pokój motyli. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokój motyli - Lucinda Riley страница 4

Название: Pokój motyli

Автор: Lucinda Riley

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современные любовные романы

Серия:

isbn: 978-83-8125-817-3

isbn:

СКАЧАТЬ ja kochałam go bardziej niż kogokolwiek czy cokolwiek w świecie, tym ludzkim i tym baśniowym. Oczywiście Maman też kochałam, ale choć ona prawie zawsze była tutaj, miałam wrażenie, że jej nie znam tak dobrze jak taty. Często zamykała się u siebie w pokoju, bo miała coś, co się nazywa migreną, a kiedy wreszcie to przechodziło, zawsze była zbyt zajęta, by spędzać czas ze mną.

      – Jest fantastyczny, kochanie! – powiedział tata, podnosząc na mnie wzrok. – Prawdziwa rzadkość na tym wybrzeżu. Bez wątpienia pochodzi ze szlachetnego rodu – dodał.

      – Może to motyli książę? – podsunęłam.

      – To bardzo prawdopodobne – przyznał tata. – Musimy traktować go z wielkim szacunkiem, tak jak tego wymaga jego arystokratyczny status.

      – Lawrence, Posy… lunch! – zawołał głos zza krzewów.

      Tata wstał i wyprostował się, by wynurzyć się z krzaków budlei i pomachać w kierunku leżącego za rozległą połacią trawy tarasu Domu Admirała.

      – Już idziemy, kochanie! – krzyknął, bo byliśmy dość daleko.

      Patrzyłam, jak mruży oczy w uśmiechu na widok żony, mojej matki, nieświadomej, że jest królową baśniowej krainy. Tylko ja i tata wiedzieliśmy o tej naszej zabawie.

      Wzięliśmy się za ręce i ruszyliśmy w kierunku domu, wdychając zapach świeżo ściętej trawy, który kojarzył mi się z radosnymi dniami w ogrodzie: przyjaciele mamy i taty, w jednej dłoni kieliszek szampana, w drugiej młotek do gry w krykieta, uderzenia posyłające piłkę daleko po trawniku, który tata krótko strzygł na takie okazje…

      Takie miłe chwile zdarzały się rzadziej, odkąd zaczęła się wojna. Tym cenniejsze zdawały się więc wspomnienia o nich. Wojna sprawiła też, że tata kulał. Musieliśmy iść wolniej. Dla mnie to nie był problem. Dzięki temu mogłam mieć tatę dłużej tylko dla siebie. Czuł się już dużo lepiej niż wtedy, gdy wrócił do domu ze szpitala. Z początku musiał używać wózka inwalidzkiego, jak staruszek, i miał takie poszarzałe oczy. Ale Maman i Daisy opiekowały się nim, a ja czytałam mu swoje książeczki i szybko wracał do zdrowia. Teraz nie potrzebował już nawet laski, chyba że wybierał się gdzieś dalej, poza naszą posiadłość.

      – Posy, biegnij do domu, umyj ręce i buzię. Powiedz mamie, że muszę zająć się naszym nowym gościem – poinstruował mnie tata, gdy zbliżaliśmy się do schodów wiodących na taras.

      – Dobrze, tato.

      Skręcił i poszedł dalej przez trawnik, by po chwili zniknąć za wysokim żywopłotem. Kierował się do rotundy, która ze swoją wieżyczką z żółtej piaskowej cegły była najpiękniejszym baśniowym zamkiem dla baśniowych ludzi i ich przyjaciół, motyli. Tata spędzał tam sporo czasu. Sam. Mnie wolno było zaglądać tylko do niewielkiego okrągłego pomieszczenia za frontowymi drzwiami, gdy Maman prosiła, żebym zawołała tatę na obiad. Było tam bardzo ciemno i pachniało stęchłymi skarpetkami.

      W tym miejscu tata przechowywał swój, jak to nazywał, „zewnętrzny ekwipunek”. Rakiety tenisowe walały się przy ścianach wraz ze słupkami do krykieta i ubłoconymi kaloszami. Nigdy nie zostałam zaproszona na górę, dokąd prowadziły kręte schody, wijące się aż do szczytu (wiedziałam o tym, bo po kryjomu weszłam kiedyś po nich, gdy Maman zawołała tatę, by odebrał w domu telefon). Byłam bardzo rozczarowana, bo zdążył zamknąć duże dębowe drzwi, które odkryłam na górze. Choć swoimi małymi dłońmi z całych sił starałam się przekręcić gałkę, trzymały mocno. Wiedziałam, że w odróżnieniu od pomieszczenia na dole, górny pokój ma wiele okien, bo widać je było z zewnątrz. Rotunda przypominała mi trochę latarnię morską w Southwold, tyle że ze złotą koroną na szczycie zamiast jaskrawo świecących lamp.

      Kiedy wchodziłam na schody tarasu, patrząc na piękne jasne ceglane ściany naszego domu, z rzędami okien, wokół których wiły się jasnozielone pędy glicynii, westchnęłam radośnie. Do lunchu było nakryte na zewnątrz. Na stole z kutego żelaza, pozieleniałym ze starości, zauważyłam tylko trzy podkładki i szklanki na wodę, co oznaczało, że zjemy sami. Bardzo wyjątkowa sytuacja. Pomyślałam, że wspaniale będzie mieć i Maman, i tatę wyłącznie dla siebie. Weszłam przez szerokie drzwi do salonu i pobiegłam między pokrytymi jedwabnym adamaszkiem kanapami, które stały przed ogromnym kominkiem o marmurowym obramowaniu – był tak wielki, że zeszłej Gwiazdki Święty Mikołaj zdołał tamtędy przepchać błyszczący czerwony rower. Potem śmignęłam labiryntem korytarzy do toalety na parterze. Zamknęłam za sobą drzwi, po czym obiema dłońmi odkręciłam duży srebrny kran i dokładnie umyłam ręce. Stanęłam na palcach i przejrzałam się w lustrze, żeby sprawdzić, czy nie mam ubrudzonej buzi. Maman przywiązywała wielką wagę do wyglądu – tata mówił, że to z powodu jej francuskiego pochodzenia. Jeśli siadaliśmy do stołu byle jak ubrani czy nieuczesani, kończyło się to wielką burą.

      Jednak nawet ona nie umiała poradzić sobie z moimi brązowymi niesfornymi lokami, które wiecznie wymykały mi się z ciasno splecionych warkoczyków, pojawiały się przy szyi i wyskakiwały spod spinek, które miały je trzymać z daleka od czoła. Kiedy tata któregoś wieczoru układał mnie do snu, poprosiłam, żeby pożyczył mi trochę swojego olejku, bo myślałam, że to pomoże. Ale on tylko się roześmiał, nakręcając sobie na palec jeden z moich loków. „Nie będziesz tego używała – powiedział. – Uwielbiam twoje kręcone włosy, kochanie, i gdyby to ode mnie zależało, zawsze nosiłabyś je rozpuszczone”.

      Idąc przez korytarz, znów pomyślałam, że bardzo chciałabym mieć takie włosy jak Maman. Gładkie, proste, blond. W kolorze białych czekoladek, które podawała do kawy po obiedzie. Moje były bardziej jak café au lait. Tak przynajmniej mówiła Maman. Mnie ich kolor wydawał się mysi.

      – Jesteś wreszcie – powiedziała Maman, kiedy wyszłam na taras. – Gdzie masz kapelusz?

      – Och, musiałam go zostawić gdzieś w ogrodzie, kiedy łapaliśmy z tatą motyle.

      – Ile razy mówiłam ci, że spalisz twarz i pomarszczysz się jak stare jabłko – skarciła mnie, gdy usiadłam. – Będziesz wyglądała na sześćdziesiąt lat, mając czterdzieści.

      – Tak, mamo – przyznałam, myśląc, że czterdzieści to też strasznie dużo i wtedy na pewno nie będę się już tym przejmować.

      – Jak się ma w ten piękny dzień druga z moich najukochańszych kobiet?

      Na tarasie pojawił się tata i z takim impetem porwał mamę w ramiona, że o mało nie upuściła na szarą kamienną posadzkę dzbanka z wodą, który trzymała w rękach.

      – Uważaj, Lawrence! – upomniała go, marszcząc brwi, nim wyrwała się z jego uścisku i postawiła dzbanek na stole.

      – Czy to nie cudowny dzień, żeby żyć? – Uśmiechnął się do niej i usiadł naprzeciw mnie. – Zapowiada się też piękna pogoda na weekend i na nasze przyjęcie.

      – Urządzamy przyjęcie? – zainteresowałam się, gdy mama zajmowała miejsce obok niego.

      – Tak, kochanie. Uznano, że twój ojciec jest już dość sprawny, by wrócić do swoich obowiązków, więc razem z mamą postanowiliśmy zabawić się trochę, póki tu jestem.

      Serce mi zamarło. Daisy – СКАЧАТЬ