Pokój motyli. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokój motyli - Lucinda Riley страница 6

Название: Pokój motyli

Автор: Lucinda Riley

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современные любовные романы

Серия:

isbn: 978-83-8125-817-3

isbn:

СКАЧАТЬ roślinę, zasusz ją, tak jak ci pokazywałem. Przyda mi się pomoc przy mojej książce, skoro wyjeżdżam.

      Podał mi kanapkę z koszyka, a ja wzięłam ją, starając się sprawiać wrażenie bardzo poważnej i uczonej osoby. Chciałam, by tata wiedział, że może na mnie liczyć. Był przed wojną kimś, kogo nazywa się botanikiem. Pracował nad swoją książką prawie tak długo, jak żyłam. Często zamykał się w swojej rotundzie, by „myśleć i pisać”. Czasami przynosił rysunki do domu i mi je pokazywał.

      Były cudowne. Tata wyjaśniał, jak funkcjonuje środowisko, w którym żyjemy. Piękne ilustracje przedstawiały motyle, owady i rośliny. Tata powiedział mi kiedyś, że gdy zmienia się jedna rzecz, może to zburzyć całą równowagę.

      – Popatrz choćby na nie. – Wskazał pewnej gorącej letniej nocy na denerwującą chmarę muszek. – Są niezbędne dla ekosystemu.

      – Ale nas gryzą – odparłam, oganiając się od nich.

      – Taka już ich natura. – Roześmiał się. – Jednak bez nich mnóstwo gatunków ptaków nie miałoby dość pożywienia i ich populacja bardzo by się zmniejszyła. A kiedy tak się dzieje, ma to konsekwencje dla reszty łańcucha pokarmowego. Bez ptaków inne owady, jak koniki polne, nagle miałyby mniej wrogów, namnożyłyby się i wyjadły całą roślinność. A bez roślinności…

      – …głodowaliby żercy roślin.

      – Gatunki roślinożerne, tak. Jak widzisz, wszystko opiera się na bardzo kruchej równowadze. I jeden trzepot motylich skrzydeł może odmienić cały świat.

      Zastanawiałam się nad tym teraz, jedząc kanapkę.

      – Mam dla ciebie coś wyjątkowego. – Tata sięgnął do plecaka, wyjął z niego błyszczące metalowe pudełko i mi je podał.

      Otworzyłam wieczko i zobaczyłam w środku kilkadziesiąt idealnie zatemperowanych kredek we wszystkich kolorach tęczy.

      – Kiedy wyjadę, musisz dalej rysować, żebym po powrocie mógł zobaczyć twoje postępy.

      Skinęłam głową, tak uradowana z prezentu, że nie potrafiłam wykrztusić słowa.

      – Na studiach w Cambridge uczono nas naprawdę przyglądać się światu – ciągnął. – Tylu ludzi jest ślepych na piękno i magię tego, co nas otacza. Ale nie ty, Posy. Ty już widzisz dużo więcej niż większość osób. Rysując, zaczynamy pojmować przyrodę. Dostrzegamy jej poszczególne elementy i jak są ze sobą połączone. Przedstawiając to i badając, możesz pomóc także innym zrozumieć cud natury.

      *

      Kiedy wróciliśmy do domu, Daisy złajała mnie za to, że mam mokre włosy, i wpakowała mnie do wanny, co wydało mi się bez sensu, bo przecież zmoczyła mi włosy ponownie. Gdy wreszcie położyła mnie do łóżka i zamknęła za sobą drzwi, wstałam i wyjęłam moje nowe kredki. Gładziłam delikatne, choć ostro zatemperowane czubki. Pomyślałam, że jeśli będę pilnie pracować nad rysunkami, to kiedy tata wróci z wojny, pokażę mu, że jestem dość dobra, by też studiować w Cambridge, nawet jeśli jestem dziewczyną.

      Następnego ranka obserwowałam z okna swojej sypialni, jak przed nasz dom podjeżdżają samochody. Każdy wyładowany pasażerami do granic możliwości. Słyszałam, jak Maman opowiadała, że jej przyjaciele musieli zebrać wszystkie swoje kupony na benzynę, by ściągnąć tu z Londynu. Nazywała ich émigrés. Od zawsze mówiła do mnie po francusku, dlatego wiedziałam, że to oznacza „emigranci”. Według słownika chodzi o ludzi, którzy przeprowadzili się ze swojego kraju do innego. Maman twierdziła, że właściwie cały Paryż przeniósł się do Londynu, by uciec od wojny. Oczywiście rozumiałam, że to nieprawda, ale i tak na naszych przyjęciach zawsze było więcej francuskich przyjaciół mamy niż angielskich taty. Mnie to nie przeszkadzało. Byli tacy barwni – mężczyźni w jaskrawych szalikach i kolorowych marynarkach smokingowych, panie w satynowych sukniach, z umalowanymi na czerwono ustami. A co najlepsze – zawsze mi coś przywozili, więc to było jak Gwiazdka.

      Tata nazywał ich „cyganerią Maman”, a jak wyjaśniał słownik, cyganeria to ludzie twórczy, artyści, muzycy i malarze. Maman była niegdyś pieśniarką w znanym paryskim klubie nocnym. Uwielbiałam słuchać, jak śpiewa. Miała niski, aksamitny głos, kojarzący mi się ze stopioną czekoladą. Oczywiście ona nie wiedziała, że słucham, bo przecież powinnam spać, ale kiedy w domu przyjmowano gości, to było i tak niemożliwe, więc ukradkiem schodziłam do połowy schodów, by słuchać muzyki i rozmów. Odnosiło się wrażenie, że w takie wieczory Maman ożywa, tak jakby pomiędzy nimi udawała martwą lalkę. Uwielbiałam słuchać, jak się śmieje, bo rzadko jej się to zdarzało, kiedy byliśmy sami.

      Latający koledzy taty też byli mili, choć wszyscy ubierali się jednakowo, w granaty i brązy, więc trudno ich było odróżnić. Najbardziej ze wszystkich lubiłam mojego ojca chrzestnego, Ralpha, najlepszego przyjaciela taty. Uważałam, że jest bardzo przystojny. Miał ciemne włosy i duże piwne oczy. W jednej z moich książek był obrazek, jak książę całuje Śnieżkę i ją budzi. Ralph wyglądał dokładnie tak jak on. Pięknie też grał na fortepianie – przed wojną był pianistą i dawał koncerty (właściwie każdy dorosły, którego znałam, był przed wojną kimś innym, poza Daisy, naszą gosposią). Wujek Ralph chorował na coś, przez co nie mógł walczyć na wojnie i latać. Przypadła mu praca „za biurkiem”, jak to określali dorośli. Nie bardzo umiałam sobie wyobrazić, co można robić za biurkiem, poza tym, że się za nim siedzi – i pewnie właśnie tak wyglądało zajęcie wujka. Kiedy taty nie było, bo latał na swoich spitfire’ach, wujek często wpadał w odwiedziny. I Maman, i ja zawsze cieszyłyśmy się na jego przyjazd. Jadł z nami niedzielny lunch, a potem dla nas grał. Ostatnio uświadomiłam sobie, że z siedmiu lat mojego życia na tej ziemi tata spędził pięć na wojnie. Mamie musiało być smutno. Miała przy sobie tylko mnie i Daisy.

      Siedziałam przy oknie i wyciągając szyję, podglądałam Maman, która witała gości na schodach prowadzących do drzwi frontowych pod moim pokojem. Wyglądała przepięknie, w sukni szafirowej jak jej śliczne oczy. A kiedy przyłączył się do niej tata i objął ją w pasie, poczułam, że rozpiera mnie radość. Przyszła Daisy, by ubrać mnie w nową sukienkę, którą uszyła mi ze starych zielonych zasłon. Gdy rozczesała mi włosy i częściowo związała je z tyłu zieloną wstążką, postanowiłam, że nie będę myślała o tym, że tata jutro wyjeżdża, a w Domu Admirała i między nami znów zapanuje cisza jak przed burzą.

      – Gotowa? Idziemy na dół? – spytała Daisy.

      Popatrzyłam na jej zarumienione policzki. Pociła się. Widziałam, że jest bardzo zmęczona, pewnie przez ten upał, a poza tym musiała przecież sama, bez niczyjej pomocy, przygotować jedzenie dla całej chmary gości. Uśmiechnęłam się do niej promiennie.

      – Tak, Daisy, chodźmy.

      *

      Tak naprawdę miałam na imię nie Posy, ale Adriana, po mojej matce. Jednak by uniknąć nieporozumień, o kogo chodzi, i żebyśmy nie odpowiadały obie naraz, zdecydowano się używać mojego drugiego imienia, Rose, które otrzymałam po swojej angielskiej babce. Od Daisy dowiedziałam się, że kiedy byłam malutka, tata zaczął mówić do mnie „Rosy Posy”, i jakoś z czasem pozostało tylko to drugie. A ja uznałam, że pasuje do mnie dużo bardziej niż którekolwiek z prawdziwych imion.

      Niektórzy СКАЧАТЬ