Название: Pokój motyli
Автор: Lucinda Riley
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Современные любовные романы
isbn: 978-83-8125-817-3
isbn:
– Och, teraz to już nie potrwa długo. Wszyscy wiedzą, że barbarzyńcy skazani są na przegraną, ale muszę pomóc w zadaniu ostatniego pchnięcia. Nie mogę zawieść moich towarzyszy broni, prawda?
– No tak, tato – zdołałam wydukać bez przekonania. – Ale nie zostaniesz znów ranny?
– Nie, chérie. Twój tata jest niezniszczalny, prawda, Lawrence?
Patrzyłam, jak mama zmusza się do lekkiego uśmiechu, zerkając na ojca, i pomyślałam, że ona martwi się tak samo jak ja.
– Racja, kochanie – potwierdził, kładąc dłoń na jej ręce i ściskając ją. – Nic złego mi się nie stanie.
*
– Tatusiu? – zagadnęłam ojca następnego dnia przy śniadaniu, ostrożnie maczając w jajku paski grzanek. – Tak dziś gorąco. Moglibyśmy pojechać na plażę? Dawno tam nie byliśmy.
Widziałam, jak tata zerknął na mamę, ale ona czytała właśnie swoje listy nad filiżanką café au lait i chyba tego nie zauważyła. Zawsze dostawała mnóstwo listów z Francji. Napisanych na cieniuteńkim papierze, cieńszym nawet od skrzydeł motyli. To pasowało do Maman, bo wszystko w niej było delikatne i filigranowe.
– Tatusiu? I co z tą plażą? – nie dawałam za wygraną.
– Kochanie ty moje… Obawiam się, że na razie plaża to niewłaściwe miejsce do zabawy. Pełno tam drutów kolczastych i min. Pamiętasz, jak tłumaczyłem ci, co się stało w Southwold w zeszłym miesiącu?
– Tak, tato.
Wzdrygnęłam się na wspomnienie tego, jak Daisy zaprowadziła mnie do schronu Andersona (myślałam wtedy, że nazywa się tak, bo to nasze nazwisko, i bardzo się zdziwiłam, kiedy Mabel powiedziała mi, że jej rodzina też ma schron Andersona, a przecież oni nazywali się Price). Miałam wrażenie, że na niebie szaleje burza, przez te grzmoty i błyskawice, ale tatuś powiedział, że to nie Bóg je zesłał, tylko Hitler. W schronie siedzieliśmy skuleni, jedno obok drugiego. Tata zaproponował, byśmy udawali, że jesteśmy rodziną jeży, i żebym się zwinęła w kłębek jak małe jeżątko. Maman rozgniewała się na niego, że nazwał mnie jeżątkiem, ale ja już je udawałam. Zwierzaczka, który kryje się pod ziemią, gdy na jej powierzchni walczą ludzie. Wreszcie okropne hałasy ustały. Tata powiedział, że możemy wracać do łóżek, a mnie smutno było znów kłaść się do mojego człowieczego łóżka, samej. Wolałabym zostać razem z rodzicami w naszej norce.
Następnego ranka zastałam w kuchni płaczącą Daisy, ale nie chciała wyjaśnić, o co chodzi. Tego dnia nie przyjechał mleczarz, a potem mama oznajmiła, że nie idę do szkoły, bo już jej nie ma.
– Ale jak to, Maman?
– Spadła na nią bomba, chérie – odparła, wydmuchując dym z papierosa.
Teraz też paliła. Czasami się bałam, że od tego zajmą się te jej listy, bo czytając, trzymała je blisko twarzy.
– A co będzie z naszą chatką na plaży? – zwróciłam się do taty.
Uwielbiałam ten domek, pomalowany na kremowo, stojący na końcu szeregu, więc kiedy patrzyło się we właściwą stronę, można było wyobrażać sobie, że jesteśmy jedynymi osobami na plaży. Ale jak się spojrzało w odwrotnym kierunku, to całkiem niedaleko widziało się miłego lodziarza przy molo. My z tatą zawsze budowaliśmy najwspanialsze zamki z piasku. Z wieżyczkami i fosami. Dość duże, by zamieszkały w nich małe kraby, które zdecydowały się do nich zbliżyć. Maman nigdy nie chciała iść na plażę. Twierdziła, że „za dużo tam piasku”, a ja myślałam, że to tak, jakby narzekać na ocean, że za dużo w nim wody.
Za każdym razem, kiedy się tam wybraliśmy, widywaliśmy starego człowieka w kapeluszu z szerokim rondem, spacerującego wolno po piasku i dziobiącego go długą laską, ale nie taką, jakiej używał tata do chodzenia. Mężczyzna miał dużą torbę w dłoni. Od czasu do czasu zatrzymywał się i zaczynał kopać.
– Co on robi, tato? – spytałam kiedyś.
– Przeczesuje piasek, kochanie. Chodzi brzegiem i szuka wyrzuconych przez morze rzeczy ze statków albo przyniesionych przez fale z innych lądów.
– Rozumiem – powiedziałam, choć mężczyzna nie miał nic w rodzaju grzebienia, a już na pewno nie takiego, jakim co ranka szarpała moje włosy Daisy. – Myślisz, że odkryje jakiś skarb?
– Jestem pewien, że jeśli będzie cierpliwy, to pewnego dnia coś znajdzie.
Patrzyłam zaciekawiona, jak mężczyzna wyciąga coś z dołka i otrzepuje to z piasku. Jednak okazało się, że to tylko stary emaliowany czajnik.
– Szkoda… – rzuciłam z westchnieniem.
– Pamiętaj, kochanie, że coś, co jednemu wydaje się śmieciem, dla kogoś innego może być cenne jak złoto. Możliwe, że my wszyscy jesteśmy takimi poszukiwaczami – powiedział tata, mrużąc oczy od słońca. – Nie dajemy za wygraną, stale mamy nadzieję, że odnajdziemy ten wymykający się, ukryty skarb, który wzbogaci nasze życie, a kiedy odkrywamy czajnik zamiast mieniącego się klejnotu, musimy szukać dalej.
– Ty dalej szukasz skarbu, tato?
– Nie, moja księżniczko wróżek. Ja go znalazłem. – Uśmiechnął się do mnie z góry i pocałował mnie w czubek głowy.
*
Wierciłam tacie dziurę w brzuchu, aż wreszcie się poddał i zdecydował, że zabierze mnie nad rzekę popływać, więc Daisy pomogła mi włożyć kostium kąpielowy i wcisnęła kapelusz na moje loki. Wsiadłam do samochodu taty. Maman powiedziała, że musi się zająć przygotowaniami do jutrzejszego przyjęcia i nie pojedzie. Mnie to pasowało, bo w takim razie król baśniowej krainy i ja mogliśmy zaprosić do naszej świty wszystkie rzeczne istoty.
– Czy tam są wydry? – spytałam, gdy jechaliśmy przez zielone wzgórza, oddalając się od morza.
– Żeby je zobaczyć, trzeba być bardzo cicho – powiedział tata. – Dasz sobie z tym radę, Posy?
– Oczywiście!
Jechaliśmy długo, nim dostrzegłam niebieską wstęgę rzeki wijącą się między trzcinami. Tata zaparkował i ruszyliśmy na brzeg. On niósł nasz naukowy ekwipunek – aparat fotograficzny, siatki na motyle, szklane słoje, lemoniadę i kanapki z peklowaną wołowiną.
Ważki muskały taflę rzeki, ale szybko się ulotniły, kiedy chlapiąc, wbiegłam do wody. Była cudownie chłodna, ale głowa i twarz aż mnie paliły z gorąca pod kapeluszem, więc odrzuciłam go na brzeg, gdzie tata już się przebrał w kąpielówki.
– Jeśli były tu jakieś wydry, to przez ten hałas na pewno pouciekały – powiedział, wchodząc do wody. Sięgała mu ledwie do kolan, taki był wysoki. – Patrz na te pływacze, zabierzemy coś z tego do naszej kolekcji?
Razem zanurzyliśmy ręce i wyciągnęliśmy jeden z żółtych kwiatów. Roślina miała bulwiaste korzenie СКАЧАТЬ