Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 14

СКАЧАТЬ był żywą wiarą, natomiast piękne pagody były miejscami kultu, a nie muzeami, po których wałęsają się znudzeni turyści.

      Także i ta Birma miała teraz zniknąć. Po ćwierćwieczu niekwestionowanej władzy Ne Win przekazał rządy w ręce nowej generacji wojskowych, którzy dyktaturę uczynili bardziej bezpardonową, okrutną i morderczą, ale zarazem i bardziej "nowoczesną" od tej poprzedniej, paternalistycznej.

      Teraz wystarczyło przejść się po rynku w Tachileck, aby się zorientować, że nowi generałowie, którzy zasiedli za sterami w Rangunie, za nic już sobie mieli "birmańską drogę". Postanowili złamać izolację kraju i przyjęli ten model rozwoju, który od dziesięcioleci pukał do ich drzwi, podobnie jak do drzwi Laotańczyków, Khmerów i Wietnamczyków: tajlandzki.

      Tachileck straciło swą birmańską patynę. Jest w nim teraz czternaście kasyn i mnóstwo barów karaoke. Heroinę sprzedaje się mniej lub bardziej jawnie. W największych restauracjach, dwóch dyskotekach i pierwszym supermarkecie tłoczą się Tajlandczycy. Nie używa się miejscowej waluty: kyatów. Nawet na targu kupcy domagają się waluty Bangkoku: bahtów.

      Wojsko i policja wydają wizy turystyczne, wymieniają dolary, dostarczają dżipa, kierowcę i tłumacza. Byłem przekonany, że tłumacz ma mnie szpiegować, spławiłem go więc, wręczając trzydniową zapłatę. Na targu zaczepiłem pięćdziesięciolatka, który wydawał mi się bardziej wiarygodny. Był Karenem, członkiem etnicznej mniejszości niechętnej Birmańczykom. Na dodatek był protestantem, nawykłym do zachodniego sposobu myślenia i świetnie mówiącym po angielsku. To, że go spotkałem, było prawdziwym zrządzeniem losu, ponieważ Andrew – takim imieniem ochrzcili go amerykańscy misjonarze – okazał się prawdziwą kopalnią informacji i wyjaśnień.

      – Dlaczego zbocza są takie nagie? – spytałem, gdy tylko opuściliśmy Tachileck.

      – Tajlandczycy ścięli lasy.

      – Czyje to domy? – zainteresowałem się w pierwszej miejscowości za Tachileck na widok kilku nowych budynków, które pyszniły się między startymi, drewnianymi chatkami.

      – Rodzin, których córki pracują w burdelach w Tajlandii.

      – A te samochody?

      – Są właśnie w drodze z Singapuru do Chin. Wa nie są już łowcami głów; zajęli się przemytem.

      – Heroiny?

      – Tylko częściowo. Tutaj na południu z trudem mogą konkurować z Khun Sa, prawdziwym królem narkotyków.

      Wjechaliśmy w góry; nadal wydawało się, że kryją tysiące tajemnic. Na starych mapach tę część świata oznaczano jako "Państwa Szanów", gdyż Szanowie, którzy przybyli tu z Chin, uchodząc przed nadciągającymi Mongołami, stanowili większość ludności. Cały ten region był swego rodzaju żywym muzeum mieszanek ludzkich. Oprócz Szanów żyło tutaj jeszcze kilkanaście innych plemion z własnymi językami, zwyczajami, tradycjami, własnymi sposobami uprawiania ziemi i polowania. Spotkanie z tymi różnymi grupami, spośród których najbardziej znane to Paò, Meo, Karen i Wa, było wielkim zaskoczeniem dla pierwszych europejskich badaczy tych terenów.

      Długie szyje "żyrafich kobiet" Padaung, podobnie jak drobniutkie stopy Chinek, to tylko dwa przykłady zadziwiających azjatyckich aberracji. Jeszcze dziś Padaungowie oceniają urodę kobiety wedle długości jej szyi. Każdej dziewczynce od urodzenia wciska się pod brodę srebrne obręcze, w efekcie czego, gdy dorasta do zamążpójścia, jej głowa odległa jest od barków o czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów, podtrzymywana przez kosztowny kołnierz. Gdyby go usunięto, dziewczyna udusiłaby się: głowa opadłaby na jedną stronę i oddychanie byłoby niemożliwe.

      Przez całe stulecia Szanowie zdecydowanie przeciwstawiali się wszelkim próbom zdominowania ich przez Birmańczyków i zachowywali niezależność. Także Brytyjczycy, gdy pod koniec dziewiętnastego stulecia przybyli tu z Indii, aby rozszerzyć swe imperialne panowanie, uznali władzę trzydziestu trzech sawbaw, szanownych królów, i pozwolili im rządzić wiejskimi regionami, objętymi wspólną nazwą "Królestwa Tysiąca Bananowców".

      W roku 1938 Maurice Collis, kolonialny zarządca, który potem został pisarzem, odwiedził Państwa Szanów i starał się zainteresować opinię publiczną tym nieznanym cudem imperium. Kengtung ze swymi trzydziestoma trzema klasztorami wydał mu się prawdziwą perłą, a na absurd w jego oczach zakrawało to, że w Londynie jako żywo nikt o nim nie słyszał. Jego książka The Lords of the Sunset ("Panowie Świtu") – tak nazywano sawbaw dla odróżnienia od "Panów Zmierzchu", królów zachodniej Birmy – jest ostatnią opowieścią podróżnika, który wniknął w nieskażony świat wiejskich królów, gdzie życie nie zmieniło się od stuleci, poddane rytmowi dawnych ceremonii i regułom feudalnych więzów. Tę książkę sprzed pięćdziesięciu pięciu lat zabrałem ze sobą jako przewodnik.

      Trasa do Kengtung była miejscami normalną drogą dla wozów, szeroka niekiedy na trzy metry, pełna dziur, groźnie kończąca się przepastnym urwiskiem, najwyraźniej jednak zrobiono ją niedawno.

      – Kto ją zbudował? – spytałem Andrew.

      – Niedługo ich pan pozna – odrzekł.

      Kilka kilometrów dalej kazał kierowcy zatrzymać się obok stosu drewna na poboczu. Ledwie wysiedliśmy, natychmiast usłyszałem jakiś dziwny dźwięk dochodzący spomiędzy drzew, coś jak brzęk ciągniętych łańcuchów. Istotnie były to łańcuchy – uczepione do kostek około dwudziestu wynędzniałych ludzkich mar, które – wszystkie w łachmanach, niektóre targane dreszczami – poruszały się zgodnie niczym wielka stonoga, dźwigając na ramionach wielki pień drzewa. Łańcuch przy kostkach łączył się z łańcuchem wokół pasa.

      Dwóch pilnujących ich żołnierzy natychmiast poderwało karabiny, wymownym ruchem każąc nam odłożyć aparaty.

      – Spokojnie, to misjonarze – zapewnił Andrew, a kilkanaście papierosów wzmocniło siłę zapewnienia.

      Więźniowie opuścili pień i zatrzymali się. Jeden powiedział, że jest z Pegu, drugi – z Mandalay. Obu aresztowano przed pięciu laty podczas demonstracji na rzecz demokracji; jako więźniowie polityczni wykonywali prace przymusowe.

      To naprawdę niezwykłe: stanąć oko w oko z takim okrucieństwem, próbować je zapamiętać, zrobić dyskretnie kilka zdjęć, starając się nie ryzykować, aby nie pogorszyć jeszcze doli nieszczęśników, a dopiero potem uzmysłowić sobie, że nie starczyło czasu na współczucie, na kilka prostych ludzkich słów. Zaglądasz nagle w otchłań bólu, usiłujesz wyobrazić sobie jej głębię, ale ostatecznie potrafisz spytać tylko: "A to?", wskazując na łańcuchy.

      – Noszę je od dwóch lat. Jeszcze rok i będę mógł zdjąć – odrzekł chłopak z Pegu. Był jednym ze szczęściarzy; miał na nogach parę starych skarpet, które odrobinę łagodziły ucisk żelaza na skórę. Tym, którzy nie mieli takiego szczęścia, na kostkach porobiły się wstrętne rany.

      – A malaria?

      – Wielu – powiedział chłopak z Mandalay i ruchem ręki wskazał sąsiada z nabrzmiałą twarzą, dygoczącego i pożółkłego. Jego kościste dłonie pokryte były dziwnymi plamami, jakby oparzelinami. Więźniowie – w sumie setka – mieszkali na pobliskim polu. Niedługo potem zobaczyliśmy następnych, którzy, także w okowach, kruszyli kamienie na brzegu rzeki. Także ich pilnowało dwóch strażników, СКАЧАТЬ