Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 9

СКАЧАТЬ W środku było mięso: wołowina i wieprzowina. W Wientianie było ono dwa razy droższe niż na Równinie Dzbanów i w ten sposób piloci wzbogacali swoje marne socjalistyczne pensje. Przypomniałem sobie, jak kilka miesięcy wcześniej na lotnisku na północy rosyjski antonow, który właśnie wrócił po przeglądzie silnika, nie mógł wystartować i stanął w płomieniach. Wszyscy pasażerowie na szczęście zdążyli opuścić samolot.

      Zastanawiałem się, jak to mogło się stać, jeśli mieli na zawadzie tego typu przeszkody. Bardzo mi się nie podobała myśl, że w razie katastrofy moje ciało zmiesza się z kawałkami mięsa i nikt nie będzie w stanie powiedzieć, co jest czym i kto jest kim. Z ulgą pomyślałem wtedy o Amerykanach, dowiedziałem się bowiem, że laboratoria na Hawajach, gdzie wysyłano efekty poszukiwań MIA, potrafiły stwierdzić, do kogo należy dany fragment kości.

      Niebo było groźne i szare, gdy pośród błyskawic przedzieraliśmy się przez ciężkie chmury burzowe między stromymi ciemnozielonymi górami. Krajobraz był przepiękny, ale nie potrafiłem go podziwiać. Pomiędzy jedną dziurą powietrzną a drugą solennie sobie poprzysiągłem, że jeśli ten grat dotrze do Savannaket, gdzie mieliśmy międzylądowanie, wysiądę i resztę drogi odbędę łodzią. I tak istotnie zrobiłem.

      Powierzchnia Mekongu była gładka i spokojna, gdzieniegdzie gdzie upstrzona błotnistymi bąblami. Wolno sunęliśmy między dwoma brzegami, uosabiającymi sprzeczność, którą starałem się rozwiązać: na lewym laotańskie wioski przycupnięte pod palmami kokosowymi, dinghi przycumowane do stromych bambusowych drabin, lampy naftowe miękko świecące w wieczornej ciszy; na prawym tajlandzkie lampy neonowe, pulsująca muzyka i daleki łoskot motorów. Po jednej stronie przeszłość, z której wszyscy starają się wyrwać Laotańczyków, po drugiej przyszłość, za którą pogoń wydaje się powszechnym obowiązkiem. Po której stronie szczęście?

      Trzydziestego pierwszego grudnia byłem w lesie na Bolovens, wyżynie leżącej tysiąc metrów nad poziomem morza, z Mekongiem na zachodzie, górami Annamite na wschodzie i równiną Khmer na południu. To teren najsilniej zbombardowany w dziejach świata, gdyż to tutaj trafiały Szlakiem Ho Chi Minha wszystkie dostawy z Hanoi, zanim zostały skierowane dalej do Sajgonu lub do środkowego Wietnamu. Nie ostał się żaden budynek z czasów kolonialnych, żadna pagoda, żadna wioska. Wszystko zostało zrównane z ziemią przez niepowstrzymane amerykańskie naloty. Wyniszczona została też przyroda: miejsce lasu zajęły krzewy, z rzadka można dziś usłyszeć głos ptaka. Gdzieniegdzie tylko japońskie i tajlandzkie firmy zaczęły na nowo zakładać słynne niegdyś plantacje kawowe, korzystając z żyznej gleby.

      Zatrzymałem się w drewnianej chatce nad wodospadem. Huk wody był ogłuszający, a ja wieczór noworoczny spędziłem przytomny, wyobrażając sobie ten zagadkowy rok 1993, który właśnie miał się narodzić. Omlet z jajkami czerwonych mrówek wydawał się bardzo stosowny na tę okazję. Kiedy wskazówki zegarka minęły dwunastkę, decyzja o nielataniu wydała się najoczywistsza z oczywistych. Dzięki powolnej, starodawnej podróży Mekongiem moje dni już nabrały nowego rytmu, teraz jednak czułem, jakbym robił coś zuchwałego, niemal nielegalnego. Po całych latach rozważnych, rozsądnych decyzji teraz pozwoliłem sobie na postanowienie oparte na zupełnie irracjonalnych przesłankach. Moje wyrzeczenie nie miało żadnego sensu.

      Rankiem 1 stycznia 1993 roku, aby symbolicznie podkreślić zmianę, wjechałem w Nowy Rok na grzbiecie słonia. Droga do Pakse szła doliną, która kiedyś była kraterem wulkanu. Trawa była wysoka i bardzo zielona, to tu, to tam upstrzona ledwie poruszającymi się na wietrze pióropuszami lulan.

      Kosz na grzbiecie słonia był niewygodny i bardzo się trząsł, ale z jego wysokości mogłem świat oglądać w nowej perspektywie.

      ROZDZIAŁ CZWARTY

      Wykradacze zwłok z Bangkoku

      Samochód czekający na mnie w Takeck, jednym z tajlandzkich przejść granicznych naprzeciw Pakse, mógł się wydać machiną czasu. Zabrał mnie ze skraju antycznego Laosu, odległego i ciągle jeszcze dziewiczego, i w kilka godzin przemieścił w wulgarną nowoczesność Bangkoku: brudnego, chaotycznego, śmierdzącego, gdzie woda jest zatruta, a powietrze skażone ołowiem, gdzie jedna osoba na pięć jest bezdomna, jedna na sześćdziesiąt – łącznie z noworodkami – jest nosicielem wirusa HIV, jedna kobieta na trzydzieści zarabia jako prostytutka i co godzina ktoś popełnia samobójstwo.

      Nazywają je Miastem Aniołów i być może niegdyś nim było. Domy były budowane na palach, ulice stanowiły kanały, a ludzie przemieszczali się w łódkach. Wzdłuż kilku ulic biegnących po terra firma rosły wysokie drzewa, których gałęzie zaplatały się w pełen chłodu tunel dla skąpego wówczas ruchu. Złocone wieżyczki pagód górowały nad domami i pałacami, łącznie z tym, w którym mieszkał król, który na początku stulecia kazał włoskiemu architektowi zbudować salę tronową.

      Bangkok nigdy nie był pięknym miastem, ale kiedyś wiązał się z nim czar egzotyki. Upał bywał niekiedy duszący, ale często bryza od morza ciągnęła w górę rzeki Chao Paya i wiała nad domami.

      Między istotami z krwi i kości trudniącymi się niezliczonymi przekrętami w mieście od dawna znanym z bujnej obfitości przestępstw oraz nierozwiązanych zagadek żyje także mnóstwo innych, niewidocznych, zrodzonych z wyobraźni, z ludzkiej miłości i trwogi. Jak inne ludy z tego regionu, Tajowie nazywają je phii, duchami.

      Dla uspokojenia phii, dla uładzenia ich tak, aby nie kłopotały zwykłych śmiertelników, w każdym zakątku miasta, na każdej ulicy, przed każdym domem wzniesiono na ich cześć świątynie i kapliczki, w których ludzie z zapałem składali im jedzenie, niewielkie drewniane słonie, plastikowe figurki tancerek, naczyńka z alkoholem, smakołyki, słodko pachnące wieńce jaśminu.

      Zanim Tajlandczycy przystąpią do kładzenia fundamentów pod budynek albo wykopania studni, najpierw wznoszą mały ołtarz Duchowi Ziemi, aby przeprosić go za zakłócanie spokoju i prosić o przyszłą opiekę, a przeprosiny i modły są regularnie powtarzane, czemu towarzyszą nowe ofiary. Jeśli nieuchronne okazywało się zrąbanie drzewa, ceremonialnie proszono o zezwolenie na potraktowanie go piłą.

      Phii działki, na której wzniesiono hotel Erawan, tak był rad wykorzystaniu tego miejsca, że ochoczo dokonywał tu cudów, a wzniesiona mu świątynia po dziś dzień pozostaje jednym z najbardziej popularnych i najczęściej odwiedzanych budynków Bangkoku. Jedna z jego specjalności to pomoc w poczęciu męskiego potomka, tysiące bezdzietnych kobiet odwiedzają go więc z najróżniejszymi podarunkami, a po nocy niektóre półnago tańczą wokół ołtarza.

      Podczas ostatniej dekady Bangkok ogarnęła przemożna pasja nowoczesności i wielkie budowle całkowicie odmieniły wygląd miasta: miejsce zasypanych kanałów zajęły asfaltowe szosy, ścięto wspaniałe stuletnie drzewa, całe ulice starych domków zostały zrównane przez buldożery, a w ich miejsce wyrosły wieżowce z głębokimi stalowo-betonowymi fundamentami. Rozwarto ziemię, przewrócono ją, rozkruszono, zmielono, a chociaż podejmowano niekiedy próby udobruchania phii, zakłócenia były tak wielkie, że liczne z duchów wpadły w wielki gniew. W mieście zaroiło się od tych niewidzialnych istot, które mszczą się, wpędzając ludzi w szaleństwo i powodując straszliwe wypadki. Tak przynajmniej sądzą najstarsi mieszkańcy Bangkoku.

      We wrześniu 1990 roku, ledwie tydzień po naszym przyjeździe do Bangkoku, nieopodal naszego hotelu, w samym środku miasta przewróciła się cysterna pełna gazu. Śmiertelna chmura spowiła samochody i domy; od jednej iskry nastąpiła eksplozja, ponad sto osób zostało spopielonych.

      Kilka miesięcy później СКАЧАТЬ