Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 17

СКАЧАТЬ musiał uciekać, jeśli w stroju dawnego króla, dosiadając białego wierzchowca, uda mu się oblecieć najdalsze zakątki kraju. Nic prostszego. Kazał zrobić drewnianego konia (z żywym mogłoby to być zbyt niebezpieczne), pomalować na biało i załadować do samolotu. Odziany jak starożytny król, zasiadł w siodle i odwiedził wszystkie cztery strony Birmy. Podstęp się udał i Ne Win nie musiał uciekać. Nadal jest ważną postacią, éminence grise, działającą na zapleczu nowej dyktatury.

      Także nowi władcy mają swych zaufanych wróżbitów. Niedawno jeden z generałów został przestrzeżony, że padnie ofiarą zamachu. Natychmiast kazał publicznie obwieścić swoją śmierć i nikt już nie próbował go zabić.

      Oczywistą przyczyną, dla której nie doszło do głodu, prawicowego buntu, wygnania prezydenta i zamachu, było to, że – jak to ująć? – nie miało do nich dojść, nie zaś to, że dzięki przepowiedniom udało się ich uniknąć. Ale Azjaci – a zwłaszcza Birmańczycy – nie tak podchodzą do życia. Przepowiednia ma charakter twórczy: zapowiedziane wydarzenie już zaistniało. Jest faktem i chociaż ma dopiero nadejść, jest bardziej rzeczywiste i znaczące niż to, co się już dokonało. W Azji przyszłość jest ważniejsza od przeszłości i o wiele więcej pasji poświęca się przepowiedniom niż historii.

      W Bangkoku powiedziano mi, że w Kengtung znajduje się stara misja katolicka i że najprawdopodobniej żyją w niej jeszcze stare włoskie zakonnice. O zmierzchu wspięliśmy się po stoku do kościółka. Nocna lampka paliła się u stóp plastikowej Madonny; w refektarzu kilka młodych birmańskich zakonnic sprzątało ze stołów po kolacji. Przedstawiłem się jednej z nich, ona zaś pobiegła z krzykiem: "Włosi! Włosi! Chodźcie!". Po drewnianych schodkach zeszły podniecone dwie blade starowinki. Miały na sobie obszerne szare habity i woalki z białym obrębieniem. Nie posiadały się z radości. "To cud!", w kółko powtarzała jedna. Druga mówiła coś, czego nie mogłem zrozumieć. Pierwsza miała dziewięćdziesiąt lat, druga – osiemdziesiąt sześć. Rozmawialiśmy dobrych kilka godzin. Ich historia, podobnie jak dzieje katolickiej misji w Kengtung, należy do tych, których się już teraz nie opowiada. Może dlatego, że bohaterami są ludzie nadzwyczajni, a dzisiejszy świat woli promować typy banalne i normalne, z którymi każdy może się identyfikować.

      Rzecz zaczyna się na początku zeszłego stulecia. Papiestwo, przekonane, że nigdy nie uda mu się nawrócić Szanów, bardzo rozwiniętych kulturalnie i zagorzale trzymających się dharmy (drogi Buddy), uznało, że może uda się jednak nawrócić bardziej prymitywne plemiona natywistyczne, dzięki czemu w birmańską glebę ciśnięte zostanie ziarno chrześcijaństwa. Pierwszy misjonarz zjawił się w Kengtung w roku 1912. Był to mediolańczyk, ojciec Bonetta z Watykańskiego Instytutu Misji Zagranicznych. Miał wprawdzie ze sobą niewiele pieniędzy, ale udało mu się wykupić szczyt jednego ze wzgórz wznoszących się nad miastem. To tutaj wieszano przestępców w dni targowe: ziemia pełna phii była bezwartościowa.

      Do Bonetty dołączyli wkrótce inni misjonarze i szybko wznieśli kościół oraz seminarium. W 1916 roku pojawiły się pierwsze zakonnice, wszystkie z Mediolanu i okolic, wszystkie ze zgromadzenia dell'Ordine di Maria Bambina. Otwarto sierociniec i szkołę, potem szpital i leprozorium. Lata płynęły: Kengtung nie omijały polityczne zawieruchy przewalające się przez ten region; pojawiały się tu kolejne zdobywcze armie: Japończycy, Syjamczycy, Chińczycy z Kuomintangu, a potem żołnierze Mao. Na koniec przyszli Birmańczycy, ale misja włoska trwała.

      Nic do dzisiaj się nie zmieniło na "Wzgórzu Duchów": budynki wszystkie stoją, dobrze utrzymane i pełne dziatwy. Ojciec Bonetta zmarł w roku 1949 i jak inni zakonnicy, którzy nie powrócili już do Włoch, leży pogrzebany na cmentarzu za kościołem. Jest jeszcze pięć włoskich zakonnic: trzy w szpitalu, dwie w konwencie z miejscowymi nowicjuszkami.

      – Kiedy tu przyjechałam, nie można było wyjść w nocy, gdyż dookoła grasowały tygrysy – opowiadała najstarsza, Giuseppa Manzoni, która przybyła do Kengtung w 1929 roku i nie wróciła już do Włoch. Rozumiała wprawdzie moje pytania, ale odpowiadała w języku Szanów, co Karen, jedna z młodych sióstr, przekłada na angielski.

      Siostra Giuseppa urodziła się w Cernusco.

      – Piękne miejsce, koło Mediolanu. Wszędzie musiałam chodzić na piechotę, bo w domu nie było pieniędzy.

      Jej rodzice byli wieśniakami. Mieli dziewięcioro dzieci, ale siódemka synów odumarła ich wcześnie i przetrwały tylko dwie córki.

      Siostra Vittoria Ongaro przybyła do Kengtung w roku 1935.

      – 22 lutego – precyzuje jak przy podaniu daty ślubu. – Ludzie mieli wtedy niewiele, ale lepiej im się żyło, gdyż nie było takich różnic między bogatymi a biednymi jak dzisiaj.

      Misja katolicka szybko stała się ostoją dla wszystkich okolicznych nieszczęśników. Pożywienie i opiekę znajdowali tu kalecy, epileptycy, chorzy umysłowo, kobiety porzucone przez mężczyzn, noworodki z rozszczepionym podniebieniem (porzucane na śmierć w społeczności, która wadę fizyczną traktuje jako konsekwencję śmiertelnego grzechu popełnionego w poprzednim życiu). To oni dzisiaj opiekują się ogrodem, doglądają zwierząt, pracują w kuchni, aby nakarmić dwieście pięćdziesiąt sierot.

      Zrobiło się późno, zaczęliśmy się zbierać i na pożegnanie spytałem obie zakonnice, czy moglibyśmy coś dla nich zrobić.

      – Tak, módlcie się za nas, abyśmy i my po śmierci mogły iść do raju – powiedziała siostra Giuseppa.

      – Jeśli was tam zbraknie, w raju muszą być wielkie pustki.

      Odpowiedziały śmiechem, do którego przyłączyły się wszystkie nowicjuszki.

      W drodze do bramy siostra Giuseppa chwyciła mnie za rękę i szepnęła, tym razem w znakomitej włoszczyźnie z północnym akcentem:

      – Niech pan pozdrowi wszystkich ludzi w Cernusco. – Zawahała się na chwilę. – Bo ono dalej tam jest, pod Mediolanem.

      Z prawdziwą radością potwierdziłem.

      Schodząc po zboczu, miałem wrażenie, że zetknąłem się ze swego rodzaju cudem. Ileż sił i otuchy dodawało spotkanie ludzi, którzy mocno w coś uwierzyli i w tej wierze trwali; spotkać mieszkańców starych Włoch, którzy przetrwali dzięki oddaleniu.

      Ludziom urodzonym na początku wieku w ubogiej chłopskiej rodzinie w Cernusco czy gdziekolwiek indziej we Włoszech nie mógł marzyć się księżyc. Stało przed nimi bardzo niewiele możliwości, co znaczyło, że mieli swoją "predestynację". Dzisiaj każdy ma przed sobą wiele możliwości i może aspirować do bardzo różnych rzeczy, ale w rezultacie nikt nie jest do niczego "predestynowany". Może dlatego ludzie czują się coraz bardziej zdezorientowani i niepewni co do sensu życia.

      Dzisiaj dzieci w Cernusco nie mrą jak muchy, a zapytane, kim chciałyby być w przyszłości, żadne nie odpowiedziałoby: "Misjonarką w Birmie". Czy jednak ich życie ma więcej sensu niż życie dzieci, które kiedyś mogłyby w ten sposób odpowiedzieć? Zakonnice w Kengtung nie powątpiewają w sens życia.

      A jak jest z moim? Podobnie jak inni, czasami się waham. Z pewnością nie jestem "urodzonym" dziennikarzem. Kiedy w dzieciństwie rodzina i znajomi bombardowali mnie idiotycznymi pytaniami, które zadawane są – zdaje się – wszystkim dzieciom we wszystkich krajach i być może we wszystkich wiekach, droczyłem się z nimi, za każdym razem udzielając innej odpowiedzi, aż wreszcie zacząłem wymyślać nieistniejące profesje. Po dziś dzień marzę СКАЧАТЬ