– Takie obozy są wszędzie – zapewnił Andrew. – Prywatna firma wygrywa kontrakt na budowę drogi i szuka w więzieniach potrzebnych ludzi. Jedni umierają, wtedy sięga się po drugich.
Słyszał, że budowę stu siedemdziesięciu dwóch kilometrów drogi z Tachileck do Kengtung okupiono śmiercią kilkuset ludzi.
Przebycie tej trasy zabrało nam siedem godzin, ale kiedy już tego dokonaliśmy, zrozumieliśmy jej sens: była to droga Birmy do przyszłości. Chociaż pierwotnym celem było finansowanie dyktatury oraz nawiązanie pępowiny z sąsiednimi krajami, Chinami i Tajlandią, obecnie droga żyła według własnej logiki i służyła najrozmaitszym ludziom i najróżniejszym interesom. Dawni powstańcy komunistyczni obecnie przestawili się na uprawę opium i dostarczają po niej transporty narkotyku; Wa, dawni łowcy głów, teraz szmuglują samochody, nefryt i antyki; tajscy gangsterzy dbają o dostawę do burdeli nowej porcji młodych Birmanek. Dzięki długoletniej izolacji Birma jak dotąd wolna jest od epidemii AIDS, dlatego też tajlandzkie burdele z wielką ochotą ściągają birmańskie trzynasto-, czternastolatki i już w tej chwili są takich prostytutek tysiące. Pod koniec 1992 roku odesłano do domów ponad setkę tych, u których testy na obecność HIV okazały się pozytywne. Plotka głosi, że birmańscy wojskowi zabili je zastrzykami strychniny.
Dotarliśmy do Kengtung o zachodzie. Po milach nużących wzniesień i zjazdów, wąskich przesmyków między górami, gdy wzrok nigdzie nie mógł sięgnąć dalej, nagle rozpostarła się przed nami rozległa dolina, a jej białe pagody, drewniane domy i zielone sylwetki drzew jedwabnych wydawały się wycinankami podświetlanymi przez zrazu różowe, a potem złociste promienie zachodzącego słońca. Kengtung było ulotne, bezcielesne niczym sen, pozaczasowa wizja. Zatrzymaliśmy się i z oddali, być może, widzieliśmy je tak jak owi czterej bracia z legendy, którzy spuścili wypełniające dolinę jezioro, zbudowali miasto i wznieśli pierwszą pagodę, w której złożyli osiem włosów Buddy zostawionych przez Wielkiego Nauczyciela.
Miasto zasiadło do kolacji. Przez otwarte drzwi domów-sklepów, z psami warującymi przy progach, widzieliśmy rodziny za stołami. Lampy oliwne rzucały powiększone cienie na ściany obwieszone fotografiami, kalendarzami i świętymi obrazami. Na ulicach żadnego ruchu, w powietrzu cichy pomruk pojedynczych odgłosów wieczoru i dalekich okrzyków.
Na dziedzińcu jednej z pagód odbywał się jarmark. Ludzie tłoczyli się wokół oświetlanych acetylenowymi lampami straganów, kupując słodycze albo rzucając na szczęście kośćmi z głowami zwierząt zamiast liczb. Dzieci patrzyły szeroko rozwartymi oczyma na las rąk, wręczających stawki wiejskim krupierom. W cieniu u stóp trzech łagodnie uśmiechniętych brązowych posągów Buddy zastygła w skupieniu garstka wiernych. Kobiety z włosami zebranymi w zwisający na bok warkocz na małych paleniskach na chodniku gotowały słodki ryż w dużych bambusowych tykwach.
W Kengtung nie było żadnego zapierającego dech w piersiach obiektu: pomnika, świątyni, pałacu. Jego czar polegał na atmosferze, spokoju, pozaczasowym rytmie życia bez stresu.
Czy to dziwne, że ktoś dostrzega w tym piękno? Czy to absurdalne, że ktoś żałuje zmiany tego życia? Na pozór wszystko dziś świetnie się układa w Azji. Z kilkoma wyjątkami, na całym kontynencie ustały wojny i panuje pokój, nawet ideologiczny. Wszyscy mówią wszędzie tylko o wzroście gospodarczym. A przecież ten wielki, starodawny świat różnic chyli się ku upadkowi. Koniem trojańskim okazała się "modernizacja".
Dla mnie to tragedia, że cały kontynent tak chętnie popełnia samobójstwo, nikt jednak o tym nie mówi, nikt przeciw temu nie protestuje, a już najmniej sami Azjaci. Dawniej, gdy Europejczycy walili w drzwi Azji, strzelając z kanonierek, wymuszając otwarcie portów, zaciekle walcząc o koncesje i kolonie, gdy żołnierze bez cienia szacunku łupili i podpalali Pałac Letni w Pekinie – Azjaci w ten czy inny sposób stawiali opór.
Wietnamczycy natychmiast podjęli wojnę wyzwoleńczą, ledwie tylko francuskie oddziały wylądowały na ich terytorium; walki – ze zmieniającymi się przeciwnikami – trwały z górą sto lat i zakończyły się dopiero wraz z upadkiem Sajgonu w roku 1975. Chińczycy prowadzili wojnę opiumową, a w końcu czasowi pozostawili ostateczne wyzwolenie kraju spod panowania mocniejszych militarnie terytoriów. (Dwa ostatnie skrawki Chin znajdujące się w obcych rękach, Hongkong i Makao, powróciły pod panowanie Pekinu odpowiednio w roku 1997 i 1999).
Japonia z kolei zachowała się jak kameleon. Na zewnątrz przybrała wygląd zachodni, kopiując z Zachodu, co się dało – od mundurków uczniowskich po działa, od architektury dworców kolejowych po koncepcję państwa – od wewnątrz jednak stawała się coraz bardziej japońska, wpajając swoim mieszkańcom poczucie wyjątkowości.
Krajom Azji, jednemu po drugim, udawało się zrzucać kolonialne jarzmo i pokazywać drzwi ludziom Zachodu. Ten jednak zakrada się teraz przez okno i ostatecznie podbija Azję, zdobywając nie jej terytorium, lecz jej duszę. Czyni to bez określonego planu, bez politycznej woli, w procesie powolnego zatruwania, na które nie wynaleziono żadnego antidotum, a trucizną jest pojęcie nowoczesności. Udało nam się przekonać Azjatów, że przetrwają tylko wtedy, jeśli będą nowocześni, a jedyną postacią nowoczesności jest nasza, zachodnia.
Prezentując siebie jako jedyny prawdziwy model ludzkiego postępu, Zachodowi udało się wytworzyć ogromny kompleks niższości u tych, którzy według jego miar nie są "nowocześni"; udało mu się zatem coś, czego nie osiągnęło nawet chrześcijaństwo! I oto teraz Azja odrzuca wszystko, co swojskie, aby przejmować wszystko, co zachodnie, czy to w oryginalnej postaci, czy też w formie lokalnych – japońskich, tajlandzkich czy singapurskich – imitacji.
Kopiowanie tego, co "nowe" i "zmodernizowane", stało się obsesją, chorobą, na którą nie ma ratunku. W Pekinie burzą ostatnio domy z podwórkami, w miejscowościach Azji Południowo-Wschodniej – w Indonezji czy Laosie – oznaką powodzenia staje się to, że rodzime materiały zastępuje się syntetykami. Znikają słomiane dachy, ich miejsce zajmują rdzewiejące blachy i mniejsza z tym, że w domu robi się gorąco jak w piekarniku, a w porze deszczowej owe dachy stają się bębnami, we wnętrzu których głuchną mieszkańcy.
Dzieje się dziś tak ze wszystkim, nawet z Chińczykami. Ongiś tak dumni z dziedzictwa kultury trwającej ponad cztery tysiące lat i przekonani o swojej wyższości nad całą resztą narodów, także i oni musieli skapitulować. Charakterystyczne, że zaczynają się wstydzić nawet jedzenia pałeczkami. Także oni zaczynają uważać, że bardziej elegancko jest trzymać w dłoniach nóż i widelec, że godniej się wygląda w garniturze i krawacie. W krawacie! Który wynaleźli Mongołowie, aby ciągnąć na nim jeńców przytroczonych do końskich kulbak!
Dzisiaj żadna już azjatycka kultura nie potrafi przeciwstawić się temu trendowi. Nie ma dziś zasad czy ideałów, które mogłyby rzucić wyzwanie "nowoczesności". Rozwój stał się dogmatem; postęp za wszelką cenę stał się hasłem niedopuszczającym wyjątków. Niemożliwe stało się w Azji stawianie chociażby tylko pytań o sens tej drogi, o jej etyczność, o jej konsekwencje.
Nie ma już teraz nawet jakiegoś ekwiwalentu hippisów, którzy czując, że z "postępem" jest coś nie w porządku, wołali: "Zatrzymać świat! Ja chcę wysiąść!". Problem jednak istnieje i jest to problem każdego z nas. Wszyscy nieustannie powinniśmy pytać samych siebie, czy to, co robimy, ulepsza i wzbogaca nasze życie. Albo może na skutek jakiejś monstrualnej deformacji wszyscy zatraciliśmy instynktowne poczucie, o co chodzi w życiu: a jest ono przede wszystkim sposobnością do szczęścia. Czy ludzie są szczęśliwsi dzisiaj, gdy cała rodzina rozmawia przy kolacji, czy też będą szczęśliwsi СКАЧАТЬ