Szkoła Bogów. Бернар Вербер
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szkoła Bogów - Бернар Вербер страница 12

Название: Szkoła Bogów

Автор: Бернар Вербер

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-7999-412-0

isbn:

СКАЧАТЬ pędzącego galopem centaura, który chwyta naszego śmiałka.

      – Cherubinki pilnują, centaury łapią – mruczy Edmond.

      Człowiek-koń zabiera naszego towarzysza na południe.

      – Co z nim zrobią? – pytam zaniepokojony.

      Edmond Wells trwa w bezruchu, gdy tymczasem człowiek-koń znika w oddali. Mistrz przeczesuje wzrokiem okolicę, by upewnić się, że nie ma tam ani cherubinki, ani żadnego innego centaura.

      Zatem czyniąc kolejne odejmowanie, jak mówił Proudhon, jest nas już nie 143, lecz 143 minus jeden, czyli 142.

      Ruszamy ponownie w drogę, skradając się pomiędzy drzewami i pilnując, czy niczego nie ma w górze. Jesteśmy tak czujni, że potrafilibyśmy usłyszeć nawet najmniejszy hałas, lecz ciszę zakłóca tylko szum liści. Zrywa się zachodni wiatr. Wieje coraz silniej, targając gałęziami drzew i zrywając liście.

      Widzę, jak w oddali cherubinka stara się wzbić do góry, aż wreszcie poddaje się i ucieka przed wichurą. Przypuszczam, że te skrzydlate dziewuszki mają swoje własne miasteczko. Może to duże ptasie gniazdo? Już sobie wyobrażam, jak maleńkie dziewczęta-motyle wylegują się rozkosznie w gnieździe wyściełanym mchem, porostem i gałązkami.

      Dudnienie kopyt. Znowu centaur przeczesuje okolice, bez wątpienia w poszukiwaniu kolejnych przestępców. Wciąga nozdrzami powietrze, a my kryjemy się w rowie na tyle, na ile jest to możliwe. Rozwiana wiatrem grzywa chłoszcze mu twarz. Staje dęba, by lepiej widzieć. Oparty na tylnych kopytach, przykłada dłoń ponad oczami, tworząc z niej daszek. Następnie chwyta długą gałąź i uderza nią w zarośla, jakby chciał wypłoszyć ewentualnych intruzów. Podmuchy wiatru stają się coraz słabsze, a wraz z nimi znika jego nieufność i on także odchodzi do miasta.

      Wreszcie wydostajemy się z rowu. Wiatr powoli cichnie. Nie mogę opanować szczękania zębów.

      – Zimno ci? – pyta Edmond Wells.

      – Nie.

      – Boisz się?

      Nie odpowiadam.

      – Boisz się bogobójcy? – nalega Edmond.

      – Nie.

      – A więc diabła?

      – Też nie.

      – No to o co chodzi? Że cię złapie centaur?

      – Myślałem o… Afrodycie.

      Edmond Wells serdecznie klepie mnie po ramieniu.

      – Tylko nie fantazjuj.

      – Dionizos powiedział, że jesteśmy w miejscu Ostatecznego Wtajemniczenia. Więc to normalne, że spotykamy to, co najlepsze i to, co najgorsze, że odczuwamy największy strach i największe pragnienie. Diabeł i bogini miłości…

      – Oj, Michael, jak zawsze dajesz się porwać swojej wyobraźni. I już zdążyłeś zakochać się w kobiecie, której nawet jeszcze nie spotkałeś. Moc słów, prawda? „Bogini miłości”. Już samo wymawianie tych słów sprawia ci przyjemność…

      Las wznosi się coraz bardziej stromo. Czerwień nieba przechodzi w kolor malwy, dalej w szary, a w końcu staje się granatowe. Zamglony szczyt trójkątnej góry znowu wysyła świetlny sygnał, jakby chciał rzucić nam wyzwanie.

      Ciemność staje się coraz głębsza. Nie widzę nawet własnych stóp. Przychodzi mi na myśl, że kiedy na dole dwanaście uderzeń dzwonu wybije północ, lepiej będzie dać sobie spokój.

      Wszystko niknie w ciemności. Nagle wśród paproci dostrzegam niewielkie światełko. Robaczek świętojański. Cały rój świetlików zrywa się do lotu, tworząc świetlistą chmurę, rozciągającą się na wysokości naszych oczu.

      Edmond Wells chwyta jednego z fosforyzujących owadów i umieszcza go w zagłębieniu dłoni. Świetlik nie ucieka, wręcz przeciwnie, zaczyna świecić z jeszcze większą mocą. Specjalista od mrówek bardzo delikatnie podaje mi drugiego świetlika, który teraz trzepocze skrzydełkami w mojej dłoni. Zdziwiony zastanawiam się, jak takie maleńkie stworzenie może wytwarzać tak wielką jasność. Moje źrenice powoli przyzwyczajają się do ciemności, ale świetlik jest niemal tak skuteczny jak latarka.

      Wspomagani przez robaczki świętojańskie, ruszamy dalej. Nagle kolejne światła rozcinają mrok. Ponownie kryjemy się w zaroślach, skąd obserwujemy zadziwiającą scenę: widzimy bogów-uczniów, którzy idąc, wytwarzają światło błyskawic. Używają do tego swoich ankh, wywołujących pioruny. Teraz rozumiem, dlaczego Atena z taką pewnością twierdziła, że śmierć Claude’a Debussy’ego spowodował jeden z uczniów. Jego ciało wokół rany było zwęglone. Zaokrąglony krzyż, krzyż życia, i owszem, ale również krzyż śmierci.

      Wędrowcy zauważyli nas. Zgasili swoje ankh, a my położyliśmy świetliki na ziemi. Chociaż nie widzimy się nawzajem, jesteśmy świadomi, że znajdujemy się w odległości pięćdziesięciu metrów od siebie.

      – Kim jesteście? – pytam pierwszy.

      – A wy? – odpowiada kobiecy głos.

      – Wy pierwsi – nakazuje męski głos.

      Rozmowa głuchych.

      – Spotkajmy się wpół drogi – mówię z opanowaniem.

      – Zgoda. Na trzy. Raz… dwa… trzy…

      Nikt się nie rusza. Scena przypomina mi fragment Encyklopedii Wellsa, dotyczący paradoksu więźnia, który nie jest w stanie zaufać w pełni swoim wspólnikom i woli na nich donieść, niż ryzykować, że to oni doniosą na niego. Ale w tej sytuacji jest coś, co mi nie daje spokoju. Ten męski głos… Chyba go znam.

      – …Raoul? – pytam z niedowierzaniem.

      – MICHAEL!

      Biegniemy do siebie w ciemności, po omacku, wreszcie, nieprzytomni ze szczęścia, padamy sobie w ramiona. Raoul, Raoul Razorback. Mój najlepszy przyjaciel. Raoul, małomówny chłopak spotkany na cmentarzu Pere-Lachaise w Paryżu. Ten, który zaraził mnie swą pasją zdobywania obcych rozumowi obszarów. To z nim, u jego boku, przekraczałem kolejne granice poznania świata umarłych. Raoul, prawdziwy wynalazca tanatonautyki, nieustraszony odkrywca zaświatów. Wymachuje swoim ankh, a następnie kieruje go w stronę ziemi. W blasku światła widać jego wydłużoną, chudą twarz, moją także.

      – Michael, jak zwykle, gdzie ja, tam i ty!

      Nadal ściska mnie swoimi długimi rękoma. Za nim widzę dwie inne postaci. Przecieram oczy. Freddy Meyer, niewidomy rabin, który otworzył przed nami tajemnice kabały. Freddy, okrągła twarz, dobroduszny wygląd, pionier grupowych lotów, z warkoczami ze srebrnych sznurków, ten, który drobnym żartem potrafił rozładować nastrój w najbardziej napawającej grozą sytuacji.

      – Wszechświat jest naprawdę mały! – wykrzykuje. – Nie można nawet zmienić planety, by nie wpaść na przyjaciół…

      Blaskiem СКАЧАТЬ